Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Mogielica po raz drugi.

          Ależ niesamowite tempo ma ten czerwiec, już ponad połowa za nami. Obecnie skupiam się głównie na nauce, przerywanej meczami piłki nożnej, bo powoli Mistrzostwa Europy nabierają tempa. Powiem Wam szczerze, że wczoraj był pierwszy dzień, gdy nie było trzech meczy dziennie i czułam się wyjątkowo nieswojo. Nie ma to jak małe uzależnienie, ale cierpieć zacznę dopiero po finale dziesiątego lipca. 😉 Z racji tych wszystkich faktów, a także tego, że ostatnio Tomasz ma szalenie zamotany okres w pracy, niewiele raczej podróżujemy. Na szczęście, sporo ciekawych miejsc odwiedziliśmy wcześniej, a że nie pisałam o tym na blogasku, to czas najwyższy sięgnąć do przepastnych zasobów mojego dysku i trochę powspominać. Na pierwszy ogień pójdą góry i zdobyta tuż przed moimi imieninami Mogielica, którą odwiedziliśmy po raz drugi. Za pierwszym razem byliśmy na niej dwa lata temu w sierpniu (relacja tutaj) i to właśnie od niej rozpoczęliśmy naszą przygodę z Koroną Gór Polski. Z racji swojego usytuowania można na nią wejść z czterech stron świata, więc tym razem postanowiliśmy sprawdzić zupełnie inną trasę. I poszło całkiem nieźle. 😉

          W sobotni poranek pogoda dopisywała, świeciło słoneczko, wiał lekki wiaterek  – idealne warunki do wędrówki. Jak zawsze dojazd w Beskid Wyspowy był dość długą podróżą, bo najpierw Zakopianka, a później drogi lokalne, jeszcze bardziej niż ta pierwsza zwykle zakorkowane, zwłaszcza gdy pogoda dopisuje. Nie marudziliśmy za bardzo aż do chwili tuż przed parkowaniem, gdy sympatyczny kierowca stojący przed nami, postanowił nagle w nas wycofać. Na szczęście miał dobre hamulce i klakson Tomasza nieco go otrzeźwił, dzięki czemu zatrzymał się ze dwa centymetry przed nami. Na ostatnich dwustu metrach już takich przygód nie było i spokojnie stanęliśmy na nieco dzikim parkingu. Początek naszej trasy miał miejsce na Przełęczy Rydza Śmigłego. Znajduje się tutaj kamienny obelisk z 1938 r. i krzyż, które zostały postawione na pamiątkę walk Legionów Polskich (w 1914 r.), dowodzonych przez Edwarda Rydza-Śmigłego, nazywane obecnie Pomnikiem Spotkania Pokoleń. Z tą Przełęczą związana jest jedna z legend o Mogielicy, zgodnie z treścią której Mogielica była żoną wielkoluda Łopienia (będącego szczytem znajdującym się po drugiej stronie przełęczy), oddzieloną od małżonka właśnie tą przełęczą. Co ciekawe, żona jest od męża sporo większa. 😉

       Z Przełęczy na Mogielicę prowadzi zielony szlak. Nieco nas zastanowiła informacja na szlakowskazie, że podejście na górę trwa aż dwie i pół godziny, jak sprawdzaliśmy w domu wychodziło, ze trasa ma jakieś dwie godziny maksymalnie. Nie przejęliśmy się tą prognozą, tylko raźno ruszyliśmy przed siebie. Ruchu zbyt wielkiego nie było, praktycznie większość trasy szliśmy sami. Początkowo szlak wiódł obok kilku zabudowań, później już porzuciliśmy ostatnie oznaki cywilizacji i wędrowaliśmy łąkami. Widoki były absolutnie cudne – Beskid Wyspowy pod tym względem jest niepowtarzalny.

         Ogromnym plusem tego pasma górskiego jest fakt, że nie jest ono zbytnio uczęszczane. Można tutaj w ciszy i spokoju rozkoszować się pięknem natury. Przez większość czasu szlak nie nastręczał nam żadnych trudności, utrzymywaliśmy stosunkowo szybkie tempo, mimo iż zupełnie się nie spieszyliśmy. Na podziwianie okolicy też był czas.

         Dopiero pod sam koniec droga zaczyna się piąć w górę, trochę wysokości trzeba jednak wreszcie nabrać. Wspinaczka po nieco śliskich kamieniach była już ciut trudniejsza, ale daleko było jej chociażby do wspinania się na Kozi Wierch w Tatrach. Nie te wysokości, nie ta ekspozycja. Kilkaset metrów takiego wchodzenia potrafi jednak dać w kość. Co prawda, spodziewałam się, że od razu już dotrzemy na szczyt, jednakże rozczarowałam się. Dotarliśmy bowiem na cudną polanę, z której widoki były po prostu niesamowite. Zarządziliśmy krótki postój na odpoczynek, nawodnienie się i oczywiście zrobienie zdjęć. Bo i też fotografować było co. 😉

         Nasyceni widokami, zaczęliśmy atak szczytowy. 😉 Za pierwszym razem ten fragment podejścia wykończył mnie totalnie, tym razem było zdecydowanie łatwiej, chociaż też podejście do najłatwiejszych nie należy. Tym razem jednak nie miałam ochoty umrzeć na pierwszym kamieniu z brzegu, tylko brałam głęboki wdech i tuptałam dzielnie za Tomaszem. Jakoś tak się składa, że przy podejściach to on zawsze znajduje się z przodu. Ja asekuruję tyły, tak przynajmniej brzmi oficjalna wersja. ;p Wszystko jednak poszło gładko, nie umarłam na żadnym kamieniu i po godzinie i dziesięciu minutach od wyjścia z przełęczy byliśmy na szczycie. Dumni i szczęśliwi. 😉

         Nie da się nie zauważyć, że największą atrakcją szczytu jest wielka drewniana wieża. Wygląda naprawdę imponująco, a wejście na nią dostarcza niezapomnianych emocji. Podobnie jak widoki z samej góry, rozciągające się malowniczo aż po horyzont. Trochę mieliśmy problem ze złapaniem ostrości, bowiem akurat słońce dość mocno operowało na niebie, stąd zdjęcia pozostawiają nieco do życzenia i tylko w niewielkim stopniu pokazują jak tam cudnie jest. 😉

           Po zejściu z wieży nadszedł czas na krótką przerwę i szybki posiłek. Byliśmy też ciągle pod wrażeniem czasu, w jakim udało nam się wejść na szczyt. Naprawdę zrobiło to na nas wrażenie, zwłaszcza że jakoś wyjątkowo szybko nie pruliśmy do przodu. Ten szlak zdecydowanie bardziej mi się podobał niż ten, którym wchodziliśmy za pierwszym razem (a był to szlak niebieski z Jurkowa). Po kilkunastu minutach przerwy ogarnęliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. W planach była pętelka, którą mieliśmy osiągnąć dzięki zejściu najpierw żółtym szlakiem do Słopnic, a później czerwonym do Przełęczy.

         Zejście już nie było takie fajne i przyjemne, jak wejście. Żółty szlak był bardzo zaniedbany, chwilami ciężko było w ogóle odgadnąć którędy prowadzi. Tutaj droga szła nam jeszcze szybciej, bo czym prędzej chcieliśmy wyjść z tego ponurego lasu. Panująca tutaj wilgoć powodowała, że sceneria chwilami wyglądała jak z horroru klasy B. 😉 Zdecydowanie jeden z mniej przyjemnych szlaków, jakimi kiedykolwiek szłam.

            Końcówka żółtego szlaku, już po wyjściu z lasu, biegła wzdłuż łąk i zabudowań, także ten fragment był zdecydowanie przyjemniejszy. Najgorsze niestety czekało nas na koniec. Urok robienia pętelek polega na tym, że dość często trzeba wędrować drogą. A nie ma nic gorszego po kilku kilometrach wędrówki niż rozgrzany asfalt, roztapiający się chwilami pod nogami, od którego odbijają się promienie słońca. Tutaj niby nie było aż tak źle, ale półtora kilometra takiej wędrówki dało nam na koniec najbardziej w kość. O wiele bardziej wolę się wspinać i wypluwać płuca co kilka metrów niż tuptać po takiej drodze. Na szczęście, szybko ten fragment zleciał i szczęśliwi dotarliśmy do samochodu. 😉

        Podsumowując, ta trasa z Przełęczy Rydza Śmigłego podobała mi się o wiele bardziej. Jest zdecydowanie przyjemniejsza i łatwiejsza, co na początek sezonu górskiego jest istotne. Łącznie wyszło nam niecałe jedenaście kilometrów w nieco mniej niż trzy godziny, także tempo całkiem dobre mieliśmy. Zresztą, szło się nam niezwykle dobrze, o niebo lepiej niż tydzień wcześniej w Pieninach. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i dopisze pogoda, to pod koniec tygodnia powinniśmy pojechać w Tatry i tam już mamy w planach znacznie dłuższą trasę. Oby wszystko się udało, bo powoli zaczynam czuć w sobie głód dalszej wędrówki. Góry jednak wciągają i uzależniają. Ale to takie dobre uzależnienie, c\’nie?

~~Madusia.

30 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *