Kraków

Rzuć wszystko i chodźże na wschód słońca na Kopiec Krakusa!

Lato wybuchło z całych sił… i nie przyniosło powiewu optymizmu i chęci do działania. Postawiłam jednak na metodę małych kroczków, więc powoli wracam do pisania. Ostatnie dni obfitowały w wiele zdarzeń, ale między innymi wybraliśmy się w przerwie między meczami na Euro na zachód słońca. Jednym z popularniejszych miejsc w Krakowie, aby go podziwiać, jest Kopiec Krakusa i tam właśnie narodził się pomysł, żeby się tam wybrać ponownie, ale na wschód słońca. Zwłaszcza że ciągle pamiętam nasz najpiękniejszy wschód słońca w Bieszczadach sprzed niemalże pięciu lat. Nadeszła zatem najwyższa pora, żeby to powtórzyć. Niestety na bieszczadzkie szaleństwo na razie się nie zapowiada, więc stanęło na Kopcu – znacznie bliżej i szybciej. Ale czy ładniej?

     W sobotę wschód słońca miał nastąpić o 4.30, więc pobudkę zarządziliśmy pięćdziesiąt minut wcześniej. Słusznie podejrzewaliśmy, że o czwartej rano to nawet w Krakowie nie ma korków i droga pod Kopiec Krakusa nie zajęła nam nawet kwadransa. Na plus był zdecydowanie fakt, że tutaj nie bałam się, że zjedzą mnie rysie czy niedźwiedzie (jak to miało miejsce w Bieszczadach), aczkolwiek bacznie się rozglądałam, żeby nie wpaść na stada dzików, które o tej porze bardzo lubią sobie hasać po Krakowie. Szczęście tym razem dopisywało i nie wpadliśmy na żadne zwierzęta (nawet Boblon nie przejął się naszą niespotykaną aktywnością tak wczesnym bladym świtem), zresztą było już całkiem jasno, to nawet nie była szarówka. Także nostress!

     Na Kopcu zameldowaliśmy się około piętnastu minut przed wschodem słońca, na który czekało już co najmniej kilkanaście osób. Udało nam się znaleźć miejsce na wschodnim zboczu, gdzie rozłożyliśmy kocyk, bowiem trawa była nieco wilgotna. I czekaliśmy.

     Na szczęście widoczność była całkiem niezła, więc wschód słońca był doskonale widoczny. I robił wrażenie, chociaż bądźmy szczerzy – ten w Bieszczadach to była prawdziwa petarda i ten krakowski się do niego nie umywał. Jednak przyjemnie było na niego popatrzeć – no i tak nie wiało jak na połoninach. 

     Spędziliśmy na Kopcu Krakusa ponad pół godziny i jak słońce wzniosło się już ponad horyzont, zebraliśmy się do domu, podziwiając jeszcze panoramę Krakowa spod Kopca. W pierwszych promieniach słońca prezentował się pięknie, nie czuło się jeszcze upałów, delikatnie wiał wietrzyk i śpiewały ptaki. Pełna sielanka. Bardzo lubię te delikatne kolory na niebie i zdecydowanie ten widok podobał mi się bardziej niż ostre kolory wschodu. W domu byliśmy ciut po piątej rano i zadowoleni poszliśmy dalej spać. 😉 

     Nie da się porównać tych dwóch wschodów słońca (w Bieszczadach i na Kopcu), bo każdy na swój sposób był piękny. Ten w Bieszczadach był zdecydowanie bardziej spektakularny, było to prawdziwe widowisko i wielka przygoda (o której możecie przeczytać tu, jeśli jeszcze nie znacie tego wpisu), ale taki wschód w mieście też ma swój urok. A na pewno fajnie jest zrobić sobie taką odskocznię od codzienności i zwłaszcza teraz, w te krótkie czerwcowe noce, przeżyć piękny początek dnia. Polecam! 

One Comment

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *