Madusia na dwóch kółkach: Ujście Dunajca
Jako prezent ślubny mąż podarował mi rower. Był sam początek pandemii, cały świat został zamknięty w domach, więc wyprawa rowerowa była najlepszym sposobem na chwilowe wyrwanie się z tego całego szaleństwa. Na samym początku obowiązywała jazda w maseczkach, co osobiście bardzo mi się podobało, bo w końcu nie zgarniałam wszystkich owadów po drodze. Korzystając z wczorajszej pięknej pogody postanowiłam rozpocząć tegoroczny sezon rowerowy i mąż postanowił zabrać mnie na wyprawę do ujścia Dunajca do Wisły. Cała trasa i wrażenia poniżej – zapraszam do lektury, zobaczymy czy ten cykl na blogasku zagości na dłużej.
Nie, nie jechaliśmy tam bezpośrednio z Krakowa, takie szaleństwa na pierwszy raz nie są wskazane. Załadowaliśmy rowery na bagażnik samochodowy i autostradą A4 pojechaliśmy na Brzesko. Naszą drogę rozpoczęliśmy w Jadownikach Mokrych, skąd już rowerem ruszyliśmy w kierunku wału. Myślałam, że od razu to będzie wał wiślany albo chociaż Dunajca, ale nie – to był po prostu wał do rzeczki o wyjątkowo pięknej nazwie Kisielina. Droga do wału nad Dunajcem wiodła bocznymi drużkami na początku przez Miechowice Małe, gdzie spełnił się mój największy rowerowy koszmar (no, jeden z dwóch) – dość mocno obszczekały nas i biegły kawałek za nami małe wiejskie pieski, które wyglądały na takie, które chciałyby bardzo posmakować mojej łydki. Albo dwóch. Na szczęście biegły za nami kilkadziesiąt metrów, ale co się strachu najadłam, to moje. W Wietrzychowicach dotarliśmy do wału, będącego częścią drogi Velo Dunajec.
Nieopodal skrzyżowania Velo Dunajec z Wiślaną Trasą Rowerową jest przeprawa promowa Wietrzychowice – Siedliszowice, gdzie zajechaliśmy na moment. W trakcie tej wyprawy nie chcieliśmy zmieniać brzegu, ale niewykluczone, że jeszcze kiedyś będziemy z niego korzystać. Punktem charakterystycznym przeprawy jest wyjątkowo głośna muzyka, więc jak będziecie mieli problem, żeby ją znaleźć, wystarczy że wsłuchacie się w dźwięki dochodzące z oddali. Muszę jednak przyznać, że Dunajec w tym miejscu wygląda niezwykle malowniczo.
Jak widać po tytule, celem naszej wyprawy było dotarcie do miejsca, gdzie Dunajec wpada do Wisły. Wiedzie do niego piękna asfaltowa droga, będąca fragmentem Wiślanej Trasy Rowerowej (jak się dobrze rozpędzicie to dojedziecie do samego Krakowa!). Jej największym plusem jest to, że panuje tu nieporównywalnie mniejszy ruch niż na krakowskich bulwarach, więc jazda jest prawdziwą przyjemnością. W czasie całej podróży minęliśmy na rowerach może pięć osób i jednego samotnego biegacza bez koszulki i bez butów. Czemu tak? Niestety nie wiem, ale na pewno stała za tym jakaś ciekawa historia.
Najtrudniejszy fragment drogi był wtedy, gdy pojawia się znak, że cypel jest za kilometr i trzeba zjechać z wałów na ścieżkę poniżej – wiedzie ona co prawda malowniczą trasą, ale chwilami dość niewygodną – miejscami przedzieraliśmy się przez gałęzie i różne wyboje. Moim zdaniem, nie był to jeden kilometr, tylko nieco dłużej, ale zdecydowanie warto się chwilę pomęczyć. Na końcu bowiem dojeżdżamy do cypla, gdzie spokojnie można się rozsiąść i podziwiać widoki. Wczoraj prawie nam to wyszło, bo na drugim brzegu (gdzie leży Opatowiec i jest to już województwo świętokrzyskie) oczywiście musieli kosić trawę, więc sielskiej ciszy zbyt wiele nie było. Widoki jednak wynagradzały wszystko, ciekawie wygląda mieszanie się wód obu rzek. Widać, że Wisła jest zdecydowanie bardziej zamulona niż Dunajec, ale płynie szybciej niż on.
Droga powrotna była zdecydowanie spokojniejsza, z WTR zjechaliśmy w Natkowie i już drogami publicznymi wracaliśmy do Jadownik. Nie napadł nas żaden pies, nikt nie chciał mnie zjeść, a na drogach nie było zbyt wielu aut, które chciały mnie przejechać – same sukcesy! Do tego piękne widoki, sielskie pola malowane rzepakiem, dużo bocianów i wreszcie piękna wiosenna zieleń. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że ostatni raz jeździłam na rowerze pod koniec sierpnia i moja zadnia część ciała doskonale o tym pamiętała, więc po ponad trzydziestu kilometrach miała już dość. 😉
Cała trasa wyniosła dokładnie 38,5 km, które przejechaliśmy w czasie 2 godziny 47 minut, co nie jest czasem rewelacyjnym, ale jak na pierwszy raz po tak długiej przerwie, uważam za ogromny sukces. Poniżej cała mapka naszej trasy.
Zakładkę „rowerowo” dodałam już w zeszłym roku, bo liczyłam, że szybko uda mi się opisać naszą zeszłoroczną wyprawę na Hel, ale koniec końców nic z tego nie wyszło. W tym roku jednak zamierzam do niej wrócić i mam nadzieję, że ten cały cykl się dobrze przyjmie, bo mąż planuje dla mnie dość aktywny sezon w całej Polsce. Także do zobaczenia gdzieś na trasie!