Zaczytana Madusia: „Rewolucja francuska… i co poszło nie tak” Stephen Clarke – recenzja
I doczekaliśmy się – skończył się listopad, ten najbardziej przygnębiający miesiąc w roku, oddając pałeczkę świątecznemu grudniowi. Oznacza to, że będzie tu nieco mniej recenzji niż ostatnio, chciałabym bowiem stworzyć kilka zestawień książek idealnie nadających się na prezenty. Jak doskonale wiemy – lepszy prezent niż nowa, świeżo pachnąca drukiem książka, po prostu nie istnieje. Dzisiaj jednak przychodzę jeszcze z recenzją pozycji, która będzie zacnym podarunkiem dla każdego fana historii. „Rewolucja francuska… i co poszło nie tak” to świetnie poprowadzona opowieść, którą czyta się jak doskonałą powieść. Zapraszam na recenzję.
Fakt istnienia czegoś takiego jak rewolucja francuska raczej każdy z nas kojarzy. Na początku był upadek Bastylii, później pięknie brzmiące hasła, ale później coś się wysypało i praktycznie całe społeczeństwo wzięło się za bary. Sytuacja zmieniała się tak często, że kto by to dzisiaj dokładnie pamiętał, kto był pierwszy, kto siał Wielki Terror, a kto i kiedy poznał się bliżej z panią gilotyną. Trzeba przyznać, że sam pomysł był wzniosły, tak jak dumnie niesione na sztandarach „wolność, równość, braterstwo”, które uzupełnił po kilku latach dopisek „albo śmierć”. Coś jednak zdecydowanie poszło nie tak i Stephen Clarke w swoim potężnym dziele chce nam właśnie te nieprawidłowości przedstawić. I robi to w naprawdę wciągający sposób.
Zanim jednak dojdziemy do samej rewolucji, będziemy towarzyszyli na francuskim dworze dwóm wcześniejszym Ludwikom: XIV i XV, których to rządy stały się przyczynkiem do tego, że sama rewolucja zaistniała. Szczególnie dużą rolę odegrał Król Słońce, czyli jaśnie panujący Ludwik XIV, który za pomocą sztywnej etykiety. To ona ustawiała wszystkich po kątach, bowiem król uczynił z niej narzędzie doskonałe, które absolutnie nie pozwalało nawet o myśleniu o jakimkolwiek buncie. Całe życie na dworze było rozpisane z drobiazgową szczegółowością, żeby tak zwane wyższe sfery same z siebie pragnęły w nim uczestniczyć, ba! Oni jeszcze za to płacili sowite pieniądze, żeby tylko móc np. wynieść królewski nocnik z sypialni. Życie było sprowadzone wtedy do prawdziwych absurdów, ale o dziwo, to działało.
Jak to jednak zwykle bywało w historii osiemnastego wieku, cały ciężar funkcjonowania państwa spoczywał na tych maluczkich – rolnikach, czeladnikach, czyli zwykłych zjadaczach chleba. Arystokracja i duchowieństwo w ogóle nie byli opodatkowani, więc mogli pozwolić sobie na rozrzutne funkcjonowanie. Tak naprawdę zarzewiem całego konfliktu stał się fakt, że w którymś momencie po prostu zabrakło chleba i lud głodował – tu na scenę wjeżdża nowy król Ludwik XVI ze swoją austriacką żoną Marią Antoniną, któremu te sprawy naprawdę leżały na sercu. Młody władca szczerze pragnął reform i poprawy warunków życia, nie mógł jednak przeciwstawić się oporowi, który postawiła arystokracja z duchowieństwem. I wtedy zaczęło się…
Stephen Clarke bezpardonowo rozprawia się z hasłami niesionymi tak dumnie na sztandarach. W praktyce „wolność, równość, braterstwo” nie miało nic wspólnego z tymi konotacjami, które przychodzą nam na myśl. Brzmiały pięknie i donośnie, a w praktyce dotyczyło to zaledwie wycinka społeczności francuskiej. Żeby się nie rozdrabniać, to tylko zwrócę uwagę na „braterstwo”, które było rozumiane ściśle jako płeć męska, „siostrzeństwo” się im w głowach nie mieściło – zresztą jak pisałam w ostatniej recenzji, Francuzi z tym podejściem do równości kobiet i mężczyzn to tak ogólnie nie za szybko dali się przekonać. Jedna z pierwszych kobiet straconych na gilotynie wygłosiła hasło, które idealnie podsumowuje sytuację. „Skoro mogę wejść na gilotynę, to mam prawo również wejść na mównicę” – tak w mojej luźnej interpretacji to brzmiało. I to była prawda, chociaż tego drugiego prawa kobietom odmawiano jeszcze przez długi czas.
„Rewolucja francuska… i co poszło nie tak” to pozycja godna polecenia, dla której warto znaleźć miejsce w swojej biblioteczce. Mimo iż autor jest Anglikiem, który napisał już kilka świetnych książek poświęconych francuskiej historii, takich luźnych i momentami z przymrużeniem oka. Nie nazwałabym ich prześmiewczymi, chociaż nie odpuszcza sobie ostrych docinków, które zwykle są zaskakująco trafne. Na pewno nie narzuca czytelnikowi jednoznacznych osądów, a to niezwykle cenię. Zwykle sama lubię wyciągać wnioski z takich lektur, bo tępa, narzucana interpretacja nasączona z góry przyjętymi założeniami, osobiście mnie brzydzi. Na szczęście Clarke tak nie robi – pisze naprawdę interesująco, książka, mimo swojej objętości, jest wciągająca i sprawdzi się jako doskonały prezent. Polecam z całego serduszka!
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Prószyński. / dziękuję za egzemplarz do recenzji.