Podróże

Rzuć wszystko i jedź w Bieszczady na wschód słońca.

      Wakacje rozpoczęliśmy z przytupem. Pogoda zrobiła się przepiękna, więc postanowiliśmy wykorzystać ten fakt i pohasać nieco po górach. A że w okolicy większość już przeszliśmy, trzeba było wymyślić coś dalej. Na szczęście w naszym pięknym kraju gór nie brakuje i szybko podjęliśmy decyzję, że tym razem będą to Bieszczady. Szczególnie, że nie byłam tam nigdy wcześniej. I jakoś tak jak już wymyśliłam kierunek i zaczęłam przeglądać blogi i różne strony internetowe w poszukiwaniu inspiracji co by tutaj dokładnie zobaczyć, zaintrygowały mnie najbardziej wpisy o wschodach słońca podziwianych z połonin. Zapytałam więc Tomasza, co na ten temat sądzi i jakże wielkie było moje zaskoczenie, gdy stwierdził, że to bardzo dobry pomysł. I stanęło na tym, że naszą przygodę z Bieszczadami mieliśmy rozpocząć od wschodu słońca, chociaż niewiele brakowało, żeby jednak ten początek wyglądał zupełnie inaczej. 😉

       Plan był prosty. Wyjeżdżamy z Krakowa w czwartkowy wieczór koło godziny 22, cztery godziny drogi i na drugą w nocy lądujemy na parkingu w Brzegach Górnych, skąd czerwonym szlakiem wchodzimy na Połoninę Caryńską. Przygotowywaliśmy się jak nigdy wcześniej, bo miało to być nasze pierwsze nocne wyjście w góry. Zaopatrzyliśmy się w latarki czołowe, termos z ciepłą herbatką, dużo jedzenia, ciepłe ubrania, bo mimo upalnych dni noce jednak dość chłodne bywają. 
     Wszystko szło bardzo dobrze, droga bardzo spokojna, bardzo mały ruch z racji późnej godziny, większość tirów na parkingach, można było jechać naprawdę przyjemnie. I tak właśnie było do momentu, gdy nieco po północy, tuż za Duklą, zjechaliśmy na drogę niby wojewódzką. Tutaj ruch już w ogóle przestał istnieć, samochodów łącznie minęliśmy może ze trzy, ale na drodze zrobiło się zdecydowanie niebezpieczniej. Co kilka chwil napotykaliśmy różne zwierzęta- a to stado jeleni i saren, a to lisy, zające czy też jeże. Raz nawet wpadliśmy na bardzo dostojnego jelenia z ogromnym porożem, który tylko zmierzył nas dumnym spojrzeniem i odwrócił się w drugą stronę.
     Przed wyjazdem wszyscy się nas pytali, czy się nie boimy, bo to przecież trochę niebezpieczny pomysł jest, tak chodzić nocą po górach i lasach, zwłaszcza w Bieszczadach, ale jakoś zawsze to bagatelizowałam. Aż do tych ostatnich stu kilometrów, gdy z każdym napotkanym zwierzęciem zaczynałam się nakręcać coraz bardziej i bardziej. Generalnie, Tomasz nie miał ze mną lekko, szczególnie gdy kilka kilometrów przed parkingiem zobaczyłam na poboczu tablicę w stylu \”kierowco, zwolnij, uwaga rysie.\” W tym momencie kategorycznie stwierdziłam, że nie wychodzę i musimy znaleźć jakiś nocleg albo śpimy w aucie.

dobrze, że księżyc świecił wyjątkowo jasno.
chwila przed świtem.
szlak na Połoninę.
      A na sam koniec podróży zatrzymała nas jeszcze straż graniczna. Panowie to dopiero mają robotę, siedzieć pośrodku niczego w aucie i zatrzymywać przejeżdżające z rzadka samochodu. Ale przyznam, że jeden z panów mnie bardzo rozbawił, bo zapytał się czy przewidujemy jeszcze dalszą nocną jazdę, podczas gdy nasz parking był od nich oddalony o jakieś sto metrów.
        Trzeba przyznać, że dojechaliśmy zgodnie z planem, bo byliśmy na miejscu dokładnie o drugiej w nocy. Był zaledwie jeden dzień po pełni, księżyc świecił wyjątkowo jasno, ale nawet to mnie nie przekonało do wyjścia z auta. Postanowiliśmy trochę w nim posiedzieć, bo na znaku obok parkingu widniało, że na Połoninę wchodzi się godzinę piętnaście minut, a wschód słońca miał nastąpić około czwartej trzydzieści.
      Wreszcie o trzeciej zdecydowałam, że jednak możemy spróbować wyjść, bo w sumie trochę głupio byłoby nie spróbować. Ubraliśmy się w kilka ciepłych warstw i chcieliśmy się przepakować do plecaków i w tym momencie okazało się, że mój został na tylnym siedzeniu w samochodzie stojącym pod domem w Krakowie. Trochę spanikowałam, ale na szczęście okazało się, że miałam w nim jedynie wodę mineralną, kanapki i zapasowe baterie do latarek. Pozostawało mieć nadzieję, żeby się nie wyczerpały te, które były w środku.
      W końcu wyruszyliśmy, Tomasz przodem trzymając mnie mocno za rękę. Szlak niemalże od razu zaczął być dość wymagający, bo prowadził ostro pod górę przez ciemny las. I chociaż już na horyzoncie zaczynała się robić szarówka, to wewnątrz niego było ciemno do szaleństwa. Dla bezpieczeństwa jeszcze całą drogę śpiewałam, żeby wystraszyć potencjalnych chętnych do zjedzenia nas (a kto słyszał mój śpiew wie, że to doskonałe narzędzie w tym celu).

       W rekordowym tempie przemierzyliśmy drogę przez las, na szczęście wyjątkowo długa nie była. Na chwilową przerwę pozwoliliśmy sobie jedynie przy wiacie, mniej więcej w połowie drogi, dłuższa nastąpiła dopiero po wyjściu z lasu, gdy już było mniejsze prawdopodobieństwo, że coś zje nas w ciemności.
       Na szczyt połoniny weszliśmy tuż po czwartej i naszym oczom ukazał się widok, który wynagrodził wszystkie strachy i chwile zwątpienia.

       Nam samym brakowało słów, żeby wyrazić to co wtedy się czuło. I teraz jest podobnie. Absolutne piękno w czystej postaci. Wolno wstające słońce powoli wychylające się zza horyzontu i oświetlające wszystko dookoła. Zupełnie jakby świat rodził się na nowo. A my razem z nim.

       Siedliśmy sobie na środku szlaku, wyciągnęliśmy termos z herbatką i podziwialiśmy w ciszy ten jedyny w swym rodzaju spektakl. Nie mieliśmy nawet siły, aby przemieścić się na sam szczyt połoniny, na którym wiedzieliśmy, że są ławki i można sobie na nich normalnie siąść. Byliśmy zbyt mocno oszołomieni pięknem natury, cudownymi widokami i samym faktem, że jednak udało się tutaj wejść. 🙂

poranna herbatka w dosłownym tego słowa znaczeniu. 🙂
     
      Nasyceni choć troszkę i nieco przemarznięci, bo jednak dość mocno tutaj wiało, postanowiliśmy przemieścić się kilkadziesiąt metrów jeszcze w górę, na szczyt i obecne tam ławeczki. Większość jest ustawiona centralnie na środku szczytu, na szczęście jednak jedna znajdowała się za skałami, które skutecznie osłaniały nas od wiatru. I tam właśnie rozbiliśmy swój obóz na prawie dwie godziny.

        Nie tylko samo słońce wyglądało pięknie, niesamowite było to, co robiło z okolicą, jak pięknie ją rozświetlało. Normalnie ciężko takie rzeczy zauważyć, trzeba się zatrzymać na kilka chwil i przyjrzeć dokładnie. I właśnie na takiej kontemplacji okolicy się głównie skupiliśmy, korzystając przede wszystkim z okazji, że byliśmy sami, nie licząc ptaków i owadów. Wiedzieliśmy, że o tej porze roku to jedyna taka chwila, gdy nie ma w pobliżu ludzi. Bieszczady, szczególnie połoniny, bywają w wakacyjne weekendy mocno zatłoczone. W tamtej chwili jednak w całości należały do nas i tylko do nas. 🙂
       Dodatkowo niesamowicie wyglądały mgły w dolinach, które przez kilka ładnych godzin nie chciały się podnieść. Wyglądały z góry jak małe jeziorka albo jak śnieg w nieco ciemniejszym niż zwykle kolorze. 😉

     
       I chociaż wysokość Połoniny Caryńskiej w jej najwyższym miejscu, gdzie się znajdowaliśmy, nie jest jakaś wybitnie wysoka, bywaliśmy znacznie wyżej, to jednak można się było na niej poczuć jak na dachu świata. Wiem, że strasznie banalnie to brzmi, ale takie właśnie miałam wrażenie przez większość czasu. Naprawdę, wybraliśmy zdecydowanie najlepszy sposób na pierwsze spotkanie z Bieszczadami. Ciężko się w takim przypadku nie zakochać od pierwszego wejrzenia. Nawet już nie pamiętałam o tym jak zaledwie godzinę wcześniej panikowałam i nie chciałam się ruszyć z samochodu. To przestało mieć znaczenie, liczyło się tylko to co przed naszymi oczami.

        Im wyżej było słońce, tym wyraźniej można było dostrzec niesamowite barwy okolicy, niezwykle mocno nasyconą zieleń traw. Chyba nigdzie wcześniej nie spotkałam się z takim odcieniem zieleni. I byłam przez to rozdarta, bo chciałam jednocześnie uwiecznić na aparacie każdą sekundę, a także nie tracić ani chwili z pobytu na górze. Ciężko było to pogodzić, ale mam wrażenie, że udało mi się to, o czym świadczy mnóstwo zdjęć i jeszcze więcej wspomnień. 🙂

widok na Połoninę Wetlińską.
         Pomimo strachu, tony nerwów i małej histerii, dzięki nieocenionemu wsparciu Tomasza udało mi się dotrzeć na jedno z najpiękniejszych przedstawień jakie miałam okazję w życiu oglądać (a że stara już dość jestem, to trochę widziałam ;p). I z całego serduszka polecam każdemu taką wyprawę. Można dzięki niej zmierzyć się też samemu ze sobą i przezwyciężyć swoje małe i większe straszki. A to dopiero jest niesamowite uczucie. Naprawdę ten poranek do końca życia będziemy wspominać. 🙂

~~Madusia.

50 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *