Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Wielka Sowa.

       Nadeszła wiekopomna chwila. Porzuciliśmy nasze piękne Beskidy i Małopolskę, żeby na weekend przenieść się w magiczną krainę Sudetów. Była to nasza pierwsza wspólna wyprawa w te rejony, toteż ustalenie planu wycieczki nie należało do najprostszych zadań. Zdecydowanie zbyt dużo jest tutaj szczytów Korony Gór Polski do zdobycia i innych niesamowitych miejsc do zobaczenia. Kilka ładnych dni spędziłam na ustalaniu trasy wycieczki, bowiem pierwszy raz miałam samodzielnie wybrać, co takiego obejrzymy. Zwykle ustalamy takie rzeczy razem,  dlatego trochę się stresowałam, czy Tomaszowi się spodoba. Nie narzekał zbyt wiele, więc chyba nie było tak źle. 😉 Na pierwszy ogień, w sobotni poranek (powiedzmy, że poranek, bo niestety na szlaku stawiliśmy się dopiero o 11) poszły Góry Sowie z ich największym szczytem – Wielką Sową. 😉

      
    Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od pozostawienia samochodu na parkingu pod sztolniami walimskimi, do których również zamierzaliśmy się wybrać. Niestety, akurat grupa właśnie rozpoczęła zwiedzanie, więc musielibyśmy czekać co najmniej pół godziny, dlatego też postanowiliśmy najpierw zdobyć szczyt, a sztolnie dopiero później. Tak też zrobiliśmy i skierowaliśmy nasze kroki w stronę centrum wsi Walim, gdzie weszliśmy na żółty szlak, którym zamierzaliśmy zdobyć czekającą na nas Wielką Sowę. Początkowo wiódł on zwykłą drogą asfaltową wśród zabudowań, ale dość szybko zmienił się w żwirową drogę, a później już leśną. Poza nami szła nim jedynie grupka trzech facetów, ale dość szybko się zgubili. 😉

smutny widok na początku szlaku. ciekawe jaką miał historię ten miś.

       Droga wiodła głównie pod górę (jak to zwykle ma miejsce przy wchodzeniu na górę) i nie byłaby zbyt męcząca, gdyby nie warunki pogodowe. Wyraźnie czuło się wiszącą w powietrzu burzę, było duszo i parno, chwilami w lesie dość ciężko się oddychało, bo nie było żadnego przewiewu. Taka droga utrzymywała się mniej więcej do szczytu Małej Sowy, gdzie wychodziło się na obszar niezalesiony i wiatr przyjemnie nas tutaj chwilami otulał. Żółty szlak dość często przeplatał się ze szlakami rowerowymi, także spotykaliśmy znacznie więcej rowerzystów niż wędrowców używających dwóch nóg, a nie kółek. 😉

      Dopiero z Małej Sowy zaczyna być widoczny najwyższy szczyt Gór Sowich, z charakterystyczną wieżą widokową i masztem telekomunikacyjnym. Niestety, widoczny jest również niezwykle zniszczony drzewostan, nieco przypominający nam ten znajdujący się na drodze na Turbacz. Niby ładnie wygląda na zdjęciach, ale raczej nie o to chodzi. Z Małej Sowy dochodzi się na Rozdroże między Sowami, gdzie przyłącza się szlak niebieski, na którym zdecydowanie większy ruch panował. Tłoku jeszcze nie było, ale gwar zrobił się nieco większy. Na szczyt jest stąd mniej więcej kwadrans, który pokonuje się szybko i przyjemnie.

na horyzoncie wreszcie Wielka Sowa – po prawie stronie wieża widokowa. 🙂

       Największą atrakcją Wielkiej Sowy niewątpliwie jest wieża znajdująca się na jej szczycie. Jej uroczyste otwarcie odbyło się w 1906 roku i nadano jej wówczas imię Otto von Bismarcka, zaś od roku 1981 nosi imię Mieczysława Orłowicza. Trzeba przyznać, że naprawdę robi niesamowite wrażenie, aczkolwiek cały teren dookoła niej również jest rewelacyjnie przystosowany pod turystów. Takiej ilości drewnianych ławek, wiat i koszy na śmieci chyba jeszcze w żadnym innym miejscu nie widziałam. Aż przyjemnie tutaj odpoczywać. 🙂

         Przede wszystkim wieża jest jednak przepięknym punktem widokowym, skąd widać całą okolicę. Niestety, my akurat trafiliśmy na moment, gdy widoczność była dość kiepska, chociaż Ślężę spokojnie dało się zaobserwować. Przyznam szczerze, że był to jedyny szczyt, który byliśmy w stanie rozróżnić, bowiem w tym miejscu wyszła na jaw nasza niewiedza na temat okolicy. Niemniej i tak się zachwycaliśmy tym co widzieliśmy. 🙂

      Zachwyceni widokami, nabrawszy nowych sił, ruszyliśmy raźno przed siebie, aby czerwonym szlakiem zejść do schroniska Sowa. Nie zabawiliśmy tutaj za długo, nabyliśmy jedynie pocztówkę, bo powoli zaczynał nas gonić czas. Plan dnia był bowiem dość napięty, trochę jeszcze zamierzaliśmy zobaczyć. Pośpiech nie przeszkadzał nam jednak w podziwianiu okolicy, a także witaniu się z tłumem turystów zmierzających na szczyt. Czerwony szlak był o wiele popularniejszy od naszego żółtego. 😉

ostatni rzut oka na przepiękną wieżę. 🙂
schronisko Sowa.
dwujęzyczne tablice najbardziej mnie zaskoczyły.

       Kilkanaście minut od Sowy znajdował się Orzeł będący kolejnym schroniskiem, gdzie jednak w ogóle nie zajrzeliśmy. Następnych kilka minut upłynęło nam na dość ostrym zejściu do ulicy mającej nas doprowadzić z powrotem do walimskich sztolni. Cała droga ciągnęła się rozgrzanym asfaltem wzdłuż chyba najdłuższej wsi w Polsce, bowiem mieliśmy wrażenie, że Rzeczka nigdy się nie skończy. Ten fragment naszej wędrówki zdecydowanie zmęczył nas najbardziej, dlatego z radością poszliśmy do sztolni, gdzie temperatura wewnątrz wynosi około 7 stopni. 😉

schronisko Orzeł.

        Podsumowując, cała trasa zajęła nam nieco ponad trzy godziny, w trakcie których zrobiliśmy prawie dwanaście kilometrów. Muszę przyznać, że Wielka Sowa jest naprawdę bardzo wdzięcznym szczytem i jak na pierwszy nasz wspólny w Sudetach, sprawdziła się doskonale. Mogłoby być jedynie ciut chłodniej, ale nie ma co narzekać. Kolejny szczyt Korony Gór Polski za nami, powoli zbliżamy się do półmetka. 😉

obowiązkowe selfie na szczycie, w tle Ślęża. 🙂

~~Madusia.

30 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *