Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Trzy Korony.

           Niezwykle zmienny i niepewny jest tegoroczny maj. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i zwykle, gdy tylko planowaliśmy jakiś wypad, to się psuła. Na szczęście ostatni weekend był pod tym względem niezwykle łaskawy i wreszcie mogliśmy powrócić na górskie szlaki, na których notabene nie było nas od końca sierpnia zeszłego roku. Tęsknota więc była ogromna i chęci też, ale musieliśmy wziąć pod uwagę stan naszej kondycji i na początek wybrać jakąś lekką trasę. Padło na Pieniny i ich najpopularniejszy szczyt, czyli Trzy Korony. Każde z nas już tam kiedyś było, ale razem jeszcze nie, więc nie zastanawialiśmy się długo. W sobotę się wyspaliśmy i wyruszyliśmy w kierunku miasteczka Sromowce Niżne, gdzie rozpoczynał się nasz szlak. 🙂

tam właśnie się wybieramy! 😉

          W sobotnie przedpołudnie przejazd Zakopianką i później dalej przez Nowy Targ do Sromowiec był prawdziwym wyzwaniem i po nieco dwóch godzinach dopiero dotarliśmy na miejsce. Po drodze już można było zachwycać się pięknem okolicy, ale zdecydowanie najlepsze było przed nami. W Sromowcach zaparkowaliśmy pod kościołem, przebraliśmy buty, zapakowaliśmy plecaki i raźnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Cel naszej wyprawy dumnie wznosił się przed nami. Nieco tylko martwiły nas wiszące nad nim chmury, ale pogoda miała być ładna. I tej wersji się trzymałam. 😉

         W Sromowcach swój początek ma spływ Dunajcem razem z flisakami, stąd też co kilka chwil można było zobaczyć na wodzie ich łodzie (ależ rym mi wyszedł ;p). Można powiedzieć, że było tutaj wszystko, co jest mi potrzebne do szczęścia – woda i góry. Tym razem jednak zdecydowanie mocniej ciągnęło mnie w stronę tych drugich. Początkowy fragment żółtego szlaku wiedzie asfaltem, więc niewiele ciekawego się tutaj działo. Prawdziwa część wyprawy zaczynała się dopiero od schroniska, gdzie asfalt ów się kończył. 🙂

komunikat bardzo prawdziwy – było i zabłocone miejscami i ślisko też było, ale bez upadku się obyło. 😉

         Od schroniska żółty szlak biegł już głównie ścieżką po kamieniach. Na samym początku mijało się jeszcze pola, na których radośnie pasły się owce. Jedna się nawet do nas uśmiechnęła.;)

            Kawałek dalej pola się kończyły i wchodziliśmy do wąwozu, gdzie cicho plumkał strumyczek, a zdecydowanie głośniej zachowywali się turyści. Nieco zaskoczył nas fakt, że wszyscy już schodzili, ale dzięki temu przez większość czasu szliśmy tylko we dwoje. I dobrze, bo ja (jak zawsze) dość głośno zachwycałam się miejscami, które właśnie mijaliśmy. Na początku ten wąwóz zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie, bo wcześniej tą trasą nie szłam. A szkoda, bo naprawdę niezwykle malowniczo tutaj było. 🙂

          Z momentem wejścia do lasu rozpoczęła się wspinaczka. Na znacznym fragmencie tego szlaku znajdowały się schody, co chwilami nieco wybijało mnie z rytmu. Tutaj dopiero wyszedł nasz (a głównie mój) brak kondycji, bo zipałam jak hipopotam, któremu ktoś kazał przebiec maraton. To był ten drugi moment, w którym cieszyłam się, że byliśmy sami na szlaku. Jeszcze by ktoś pomyślał, że jakieś zwierze zdycha gdzieś w krzakach. 😉

       Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na Przełęcz Szopka, gdzie żółty szlak krzyżuje się z niebieskim – prowadzącym na Trzy Korony. Można tutaj sobie spokojnie posiedzieć na drewnianych ławeczkach, napić się wody i odpocząć. Jest to też rewelacyjny punkt widokowy, bowiem roztacza się stąd absolutnie przepiękny widok na Tatry. Tak przynajmniej sądzę, patrząc po zdjęciach z tego miejsca, bowiem nam akurat pogoda pod tym względem nie dopisała i Tatry tonęły w chmurach. Można się było owszem dopatrzeć ich zarysu, który nieco widać też na moich zdjęciach, ale zdecydowanie liczyliśmy na coś więcej. To już drugi raz, gdy Pieniny płatają nam takiego psikusa, ale mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, jeszcze na Sokolicę chcemy wejść. 😉

       Z przełęczy na Trzy Korony jest już prawie rzut beretem, więc szybciutko przelecieliśmy ten fragment szlaku. Mieliśmy cichą nadzieję, że skoro na szlaku nikogo praktycznie nie było, bo wszyscy schodzili, to i na szczycie będzie spokój. Oczywiście wiadomo jak się kończą takie nadzieje – wielkim rozczarowaniem, zwłaszcza w polskich górach. Po skasowaniu na bramce biletów wejściowych (normalny 5 zł, ulgowy 2,5 zł, w ciągu tego samego dnia jest ważny i na Trzy Korony i na Sokolicę), zaczęliśmy iść metalowymi podestami na taras widokowy. Niestety, nasze szczęście pod tym względem nie zna granic, więc przed nami była radosna wycieczka emerytów z donośną panią przewodnik. Jak już wbili na ten taras, tak zejść z niego nie chcieli. Mieliśmy wrażenie, że przewodniczka niedługo zacznie opowiadać, co widać kilkaset kilometrów dalej, bo tak się rozpędzała w opisywaniu majaczących na horyzoncie szczytów. Z dobre pół godziny spędziliśmy na tych schodach, na szczęście tutaj też widoków nie brakowało. Tomasz nawet kozicę wypatrzył. 😉

przełom Dunajca, po lewej stronie Słowacja i Czerwony Klasztor.

        Niestety, nawet fakt, że wreszcie wycieczka sobie poszła (pani przewodnik koniecznie chciała jeszcze podyskutować o roślinkach otaczających nas, ale doszła do wniosku, że w sumie może zrobić to na schodach) nie zmienił tego, że widoki z tarasu też nie należały do najwspanialszych. Ładnie prezentował się płynący w dole Dunajec, nieźle widoczny był Czerwony Klasztor na Słowacji, ale generalnie widoki nas zawiodły.

test na dobry wzrok – jak się dobrze przyjrzysz – zobaczysz Tatry. ;p
obowiązkowe selfie na pierwszym tegorocznym szczycie.
w oddali widać jezioro Czorsztyńskie.

        Zbyt długo na tarasie nie pobyliśmy, zarządziliśmy szybki odwrót i tuż przy kasach zasiedliśmy na drugie śniadanie. W międzyczasie dotarła szkolna wycieczka, zrobił się gwar i hałas, aż panowie z parku narodowego stojący na kasie chcieli zacząć wręczać mandaty niespokojnym dzieciom wchodzącym na skałki. Na szczęście, obyło się bez tego. Generalnie całkiem interesującym doświadczeniem jest takie przyglądanie się ludziom z boku. Tutaj jednak z każdą chwilą było to coraz bardziej męczące, więc szybko zakończyliśmy nasz popas i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dla urozmaicenia sobie wędrówki wybraliśmy inny szlak. Idąc dalej niebieskim dotarliśmy na Polanę Korsarzyska, gdzie odbiliśmy na zielony prowadzący niemalże już do samego schroniska Trzy Korony. Schodzenie zawsze przychodziło nam zdecydowanie szybciej, więc ten fragment drogi nie zajął nam zbyt wiele czasu.

          W schronisku chwilkę odpoczęliśmy, kupiliśmy pocztówki, na których przybiliśmy pieczątki i skierowaliśmy się z powrotem do miasteczka. Kilka lat temu zbudowano tutaj kładkę nad Dunajcem, łączącą Sromowce ze słowacką wioską Czerwony Klasztor, więc nie mogliśmy się oprzeć takiej okazji i wybraliśmy się za granicę. 😉 Ciężko powiedzieć, czy trawa jest tutaj zieleńsza, ale na pewno widok na Trzy Korony z kładki najbardziej mi się spodobał. 😉 A wracając do samochodu, zobaczyliśmy jeszcze dwa bociany siedzące w gnieździe. Tak na szczęście. 😉

wieża Czerwonego Klasztoru widoczna w oddali. 🙂
widok ze słowackiej strony.
Trzy Korony i Dunajec z kładki granicznej między Polską a Słowacją.

          Zawsze chodząc po górach korzystaliśmy z aplikacji Google \”Moje trasy\”, więc bardzo rozczarował nas fakt, że już nie istnieje. Dzień przed wyjazdem szukaliśmy czegoś co pomogłoby nam rejestrować trasę wędrówki i padło na Endomondo, używane najczęściej przez biegaczy. W górach też się całkiem nieźle sprawdziło, tylko brakuje nam możliwości sprawdzenia wysokości w trakcie wchodzenia, dopiero po zakończeniu taka opcja się pojawia. Może ktoś używa jakiś podobnych aplikacji i coś fajnego by nam polecił? Chociaż mapkę poglądową po przejściu całej trasy Endomondo robi całkiem niezłą. 😉

      Jak widać po mapce, trasa wyszła nam w kształcie serduszka z ogonkiem. 😉 Nie była jakaś najcięższa, taka w sam raz na przypomnienie sobie czym jest wędrówka po górach. W tym roku planujemy nieco więcej łazić, celujemy głównie w słowackie Tatry, więc taki rozruch jest niezbędny przed wyruszeniem na dłuższe trasy. Ale powiem Wam szczerze – to absolutnie przecudowne uczucie znów wrócić na szlak. Te endorfinki po wysiłku są naprawdę niepowtarzalnym odczuciem i mimo bolących mięśni przez kilka dni, warto się tak przejść. 🙂

~~Madusia.

PS. W najbliższym czasie na blogu zacznie się dziać więcej, bo planuję nieco rozszerzyć zakres swoich zainteresowań. Zobaczmy czy się Wam spodoba, bo na pewno dzięki temu zdecydowanie częściej będzie się tu pojawiać coś nowego. 🙂
A na razie zapraszam też na mój Instagram, gdzie ostatnio coraz więcej się udzielam. 🙂

19 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *