Książki

Zaczytana Madusia: „”Majtki na słońcu” Regina Rodriguez Sirvent – recenzja

Są takie książki, które muszą przeleżeć na moim parapecie naprawdę długo, ale gdy w końcu zdecyduję się na ich lekturę, to siadają mi idealnie. Na każdy tytuł przyjdzie odpowiedni czas i tak właśnie stało się z powieścią nieco prowokującą już samą nazwą – „Majtki na słońcu” autorstwa katalońskiej pisarki Reginy Rodriguez Sirvent. I to właśnie na jej recenzję zapraszam Was w to słoneczne popołudnie w dniu, gdy Iga Świątek rozgrywa swój pierwszym finał Wimbledonu. Będzie się działo!

Najczęściej kilka pierwszych stron wystarczy, żebym wciągnęła się w daną opowieść, ewentualnie zniechęciła i porzuciła ją na dłuższy czas. „Majtki na słońcu” szybko utwierdziły mnie w przekonaniu, że to książka idealnie skrojona dla mnie – zaskakująco sporo łączy mnie z główną bohaterką, Ritą Racons, która nie może skończyć studiów w terminie, ponieważ oblała ostatni egzamin. Z języka obcego! I tu chwila na małą dygresję, bo ja miałam dokładnie to samo – egzamin z lektoratu skutecznie utrudniał mi pożegnanie się z moją akademicką przygodą. Razem z Ritą odżyły we mnie wspomnienia tamtych lat (u mnie nie poszło to zbyt szybko) i dzięki temu bardzo mocno się z nią utożsamiałam podczas lektury.

Dziewczyna początkowo nie czuje się rozczarowana faktem nieukończenia studiów, gdyż szybuje wysoko uskrzydlona wizją miłości i namiętnego związku, który równie szybko się rozpoczął, jak i skończył. Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, że absolutnie nie ma pojęcia, co chciałaby robić w swoim życiu, czego nie ułatwiają jej poukładani znajomi, którzy od razu rozpoczynają stawiania pierwszych kroków na szczeblach różnych karier. Nie do końca zdając sobie sprawę na co się decyduje, postanawia zastąpić koleżankę i wyjechać do Stanów na dwumiesięczny kurs angielskiego. A przynajmniej tak jej się wydaje, dopóki nie znajdzie się w Nowym Jorku i okaże się, że zamiast szkoły czeka na nią szybki kurs au-pair i wyprawa do Atlanty, gdzie ma się opiekować trójką rodzeństwa. Całej sprawy nie ułatwia jeszcze fakt, że po angielsku Rita komunikuje się na mniej więcej takim poziomie jak dwuletnie dziecko.

Atlanta początkowo wyda się jej strasznym miejscem, a dom, w którym przyszło jej mieszkać różni się całkowicie od tego, co zna. Dzieci spędzają tu czas na czytaniu encyklopedii, robieniu przeróżnych eksperymentów, dążąc do ciągłego rozwoju, którego to Rita nie rozumie. Jest to gwałtowne zderzenie dwóch, skrajnie różnych, środowisk, które wywróci życie dziewczyny do góry nogami. I tylko od niej samej będzie zależało, co z tego wszystkiego wyniknie.

„Majtki na słońcu” bawią, uczą i zmuszają do refleksji. Nie brak w niej momentów, gdy wybucha się śmiechem, szczególnie na początku, gdy Rita ma problem z porozumiewaniem się po angielsku, co prowadzi do różnych nieporozumień (ach, to zamawianie kawy) i zabawnych dialogów. Mimo swojej pozornej lekkości, książka opowiada o poważnym kryzysie, który u progu dorosłości przechodziła większość z nas. To jest ten moment, gdy wszystkie drzwi stoją przed nami otworem i tylko od nas zależy, jak dalej poprowadzimy swoje życie. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że tak naprawdę nie wiemy nic, a podejmowanie decyzji paraliżuje nas od stóp do głów. I ciągle echem odbija się w głowie pytanie, czy na pewno dobrze zrobiliśmy i czy to w ogóle ma sens.

Mimo młodego wieku bohaterów, będących dopiero u progu dorosłości, książka spodoba się również i tym czytelnikom, którzy przechodzą kryzysy (pozdrawiam kryzys wieku średniego!), znajdują się na rozstaju dróg i rozważają, czy to co zrobili do tej pory w pełni im wystarcza, czy jednak czegoś w ich życiu brakuje. I jeśli okaże się, że tak, to czy znajdą w sobie tyle odwagi co Rita, by rzucić wszystko i wyjechać w nieznane na drugi koniec świata w poszukiwaniu samej siebie. Tak wiele pytań bez odpowiedzi, bo ona musi dojrzeć w nas samych – czego właśnie doskonałym przykładem jest przemiana Rity, którą obserwujemy w miarę upływu kolejnych stron.

„Majtki na słońcu” czekały na mnie grzecznie od kilku miesięcy, ale gdy w końcu znalazłam na nie czas – przepadłam bez reszty. Książka dostarczyła mi również wielu niespodziewanych wzruszeń, bądźmy bowiem szczerzy, sceny z dzieciakami nigdy nie należały do moich ulubionych, ale relacje Rity z podopiecznymi podbiły moje serduszko. Nie była to miłość prosta, rodziła się ona w bólach i jest doskonałym przykładem tego, że jeśli jesteśmy szczerzy i nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy, to świat stoi przed nami otworem. „Wykorzystuj uśmiechy losu! Chwytaj swoje życie z całych sił! Nie zrobisz tego, siedząc na dachu i obserwując, jak majtki suszą się na słońcu”. Mam nadzieję, że pokochacie ten tytuł tak mocno jak ja!

/*współpraca barterowa z wydawnictwem Kobiece/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *