Zaczytana Madusia: „Nowy świat” Jerzy Boczkowski – recenzja
Są takie książki, które potrafię wciągnąć w jeden dzień i często objętość nie ma tu większego znaczenia. Zdarzają się też i takie lektury, nad którymi spędzam zdecydowanie więcej czasu i nie dlatego, że fabuła bywa przeciętna; jest wręcz przeciwnie – tak mocno rezonuje i miesza mi w głowie, że muszę ją sobie dawkować. I właśnie taką książką jest fenomenalny debiut (tak, znów debiut!) Jerzego Boczkowskiego „Nowy świat”, mający swoją premierę już miesiąc temu. Zapraszam na recenzję tej wyjątkowo zaskakującej powieści!

Z każdą kolejną wizytą mój zachwyt nad Warszawą staje się coraz większy. Przebywanie w nim sprawia nim przyjemność, uwielbiam jej przestrzenie, jej kontrasty i nierówności, wszystkie te świadectwa jej burzliwych losów. Aż nie chce się wierzyć, że osiemdziesiąt lat temu królowały tam gruzy, leje po bombach, a kikuty spalonych budynków straszyły nocami nielicznych mieszkańców, którzy przetrwali powstanie i jego reperkusje. Obecne relacje z Gazy dają świadectwo temu, jak mogło to wyglądać. Zawsze to inaczej zobaczyć na własne oczy niż tylko o tym przeczytać.
Warszawa nigdy nie straciła ducha ani wiary. I tak jak z popiołów odradza się feniks, Warszawiacy wierzyli, że i w ich miasto da się na nowo tchnąć życie. Gdy tylko na początku roku 1945 nastąpiło wyzwolenie stolicy przez wojska rosyjskie, mieszkańcy słysząc, że miasto jest wolne, zaczęli tłumnie do niego wracać. I cóż z tego, że praktycznie nic nie istniało, to była ich ziemia, ich dom i tam było ich miejsce. To przecież najważniejsze.
Nasz bohater, czternastoletni Maciek, spędził wojnę u rodziny w Sochaczewie, w miarę bezpiecznie, aczkolwiek w dość napiętej atmosferze, która pojawia się zawsze, gdy pobyt u dalszej rodziny się przedłuża, a warunków ku temu nie ma najlepszych. Dzięki temu jego dzieciństwo oparło wojennym okrucieństwom, a także ominęła go trauma powstania, do którego najpewniej by się wyrwał. Przed wojną jego ojciec był zatrudniony w jednym z ministerstw, więc rodzinie wiodło się całkiem nieźle. Zamiast wyczekiwanego awansu, nadeszła wojna, ale miał wielką nadzieję, że po jej zakończeniu wszystko wróci do stanu sprzed niej, co oczywiście się nie wydarzyło. Największym jednak rozczarowaniem był fakt, że ich wcześniejsze mieszkanie zostało już zajęte, więc musieli szukać nowego kwaterunku. Początki wcale nie są łatwe. Tym bardziej w mieście, które nie istnieje.
Nowa rzeczywistość dla niektórych była przerażająca, co doskonale obrazuje przykład ojca głównego bohatera, który zupełnie nie potrafi się w niej odnaleźć. Jednocześnie dla innych staje się ona szansą i prawdziwą trampoliną, by wykazać się talentami, o których istnieniu nikt wcześniej nie wiedział i podejrzewam, że sam bohater też się nie spodziewał, że takowy posiada. Nieprzypadkowo w jednej z wojennych piosenek warszawskich śpiewano „kto kombinuje, ten żyje” – na pewno tak właśnie brzmiało życiowe credo wszystkich Warszawiaków po wyzwoleniu miasta. W tej niecodziennej roli doskonale odnalazła się matka Maćka, co zachwiało równowagę w jej małżeństwie. A jak w tym wszystkim odnalazł się sam Maciek? To dopiero niesamowita historia.
Dorastanie na gruzach miasta, gdzie na każdym kroku ciągle czaiła się śmierć i obowiązywały zasady kojarzące się bardziej z Dzikim Zachodem niż cywilizowaną metropolią, gdzie rządziło prawo silniejszego, a zdolność szybkiego reagowania często stawała się jedynym ratunkiem, ciężko porównać do czegokolwiek. Maciek kreśli swoją własną historię, stając się właściwie jednostką autonomiczną, którego z własnymi rodzicami praktycznie nic nie łączy. Chłopak wydeptuje własne ścieżki, niejednokrotnie błądząc, ocierając się o śmierć, jednocześnie doskonale się bawiąc. Dzięki nietypowym przyjaźniom, nawiązuje zaskakujące kontakty, stając się między innymi głównym technologiem firmy produkującej mydła. Tak, mimo fatalnych warunków, Maciek przeżywa najbardziej nieprawdopodobne historie, które mogą się wydarzyć wyłącznie w tak szalonych czasach. I tak, jest i miłość w tych czasach, ona gruzów się nie lęka.
„Nowy świat” nie jest tylko historią Maćka i jego rodziny, to prawdziwie wielowątkowa opowieść, przetykana mnóstwem miniaturek, które wywierały na mnie największe wrażenie. Określiłam tym mianem króciutkie scenki, często nawet na pół strony, w których autor w oszczędnej formie potrafi zawrzeć prawdziwy ocean wojennego okrucieństwa. Krótkie, żołnierskie wręcz słowa, praktycznie pozbawione emocjonalnych opisów sprawiają, że wyobraźnia aż się kotłuje, a moje własne emocje buzują niemal wyczuwalnie pod skórą. Pozornie chwilami te historie wydają się zupełnie nie pasować do całości, ale tworzą jedyny w swoim rodzaju krajobraz cierpień i beznadziei. To w nich tkwi niesamowita siła rażenia tej powieści; to właśnie te miniatury sprawiały, że musiałam robić przerwę w czytaniu, żeby uporządkować sobie to, co we mnie wyzwoliły. Czasem sięgały nawet kilku dni, bo to nie są proste rzeczy.
Ciężko mi uwierzyć w fakt, że autor jest zaledwie cztery lata starszy ode mnie (czyli wg mojej miary jest tuż przed trzydziestką, chociaż tak naprawdę liczy sobie już czterdzieści dwie wiosny), bo opisuje tę historię w taki sposób, jakby sam był jej częścią i dzielił się własnymi doświadczeniami sprzed tych osiemdziesięciu lat. Jaką trzeba mieć w sobie wrażliwość, by wydobyć z siebie TAKĄ opowieść i to jeszcze w swoim debiucie? Serio, przeczytałam już pewnie kilka tysięcy książek w swoim życiu i naprawdę ledwo mieści mi się to w głowie. To zdecydowanie najlepsza książka tego roku, którą przeczytałam – żadna wcześniejsza nie zrobiła mi takiego nieporządku w emocjach, rozstrajając mnie całkowicie. I chociaż chwilami było to dla mnie za dużo, to zdecydowanie takich historii chcę więcej!
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Prószyński i S-ka/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.



