Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Radziejowa & Wysoka.

    Świętowaliśmy wczoraj z Tomaszem jedenaście miesięcy bycia razem i stwierdziliśmy, że romantyczne kolacje, kino czy spacery wieczorową porą nad Wisłą są przereklamowane, więc postanowiliśmy z tej okazji wybrać się w góry. Z racji tego, że tydzień temu szalenie wkręciła nam się Korona Gór Polskich, stwierdziliśmy, że znowu weźmiemy jakąś górę z listy. Pogoda na sobotę zapowiadała się świetna, więc zaplanowaliśmy nieco dłuższy spacer i nie jeden, lecz dwa szczyty- Radziejowa (najwyższe wzniesienie Beskidu Sądeckiego- 1262 m.n.p.m.) oraz Wysoka (najwyższe wzniesienie Pienin- 1050 m.n.p.m.), jeśli tylko damy radę. Było trudno, ale po kilku naprawdę długich godzinach- daliśmy radę. 🙂 Sami zobaczcie. 🙂

dumne miny na drugim szczycie. 🙂
      
     Sobota. Pobudka 6.30, szybkie ogarnięcie się i dwie godziny podróży samochodem do Jaworek, gdzie rozpoczynał się nasz szlak. Tuż przed dziesiątą raźnie ruszyliśmy przed siebie czerwonym szlakiem wiodącym na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego- Radziejową. Początkowo szlak wiódł drogą asfaltową, dopiero po kilkunastu minutach, zakręcał na łąki.

Smolegowa Skała, która wydawała się nam szalenie wysoką górą. 😉
      
       Spacer wśród łąk, wydeptaną ścieżką, należał do niezwykle przyjemnych i właściwie nie czuło się, iż praktycznie cały czas wiódł on w górę. Niemal na samym początku mijamy Bazaltową Skałę, która powstała z lawy stygnącej na powierzchni. Wygląda niezwykle ciekawie, zwłaszcza że zupełnie nie pasuje do otaczającego ją krajobrazu. Generalnie początkowy fragment czerwonego szlaku nie jest zbyt trudny, a z każdym kolejnym metrem w górę, widoki robiły się coraz piękniejsze.

Bazaltowa Skała.
widok na Pieniny- pierwszy szczyt po lewej to Wysoka, zaś po prawej widać charakterystyczne Trzy Korony.
nieco dodatkowych atrakcji od natury. 🙂
     
       Idąc czerwonym szlakiem mijamy Rusinowski Wierch (830 m.n.p.m), Jasielnik (882 m.n.p.m) i Pokrywiska (977 m.n.p.m.), a po półtoragodzinnym spacerze (bo właściwie się nie zmęczyliśmy w trakcie tej wędrówki- przynajmniej na razie ;p) dociera się do miejsca, gdzie czerwony szlak łączy się z niebieskim, który wskazuje drogę na Wielkiego Rogacza. Szlak czerwony był dość uczęszczany, nie tylko przez wędrowców, ale również spotkaliśmy ekipę na koniach oraz na rowerach. Tych ostatnich szalenie podziwialiśmy, bowiem teren, z którego akurat zjeżdżali, do najłatwiejszych nie należał. Ale to nie był koniec ciekawych niespodzianek na szlaku, znacznie więcej przyniosły nam kolejne etapy wędrówki. 🙂

       Drogę na Rogacze pokonaliśmy w pół godziny, chociaż tutaj już zaczynało się lekkie wspinanie. Szlak jednakże należał do bardzo przyjemnych, wchodzenie nie było zbyt ciężkie, także utrzymywanie równego i dość szybkiego tempa przychodziło nam z łatwością. Zdecydowanie wędrówkę ułatwiała nam piękna pogoda, dzięki której zdjęcia naprawdę wychodziły świetnie, więc co chwilę była króciutka przerwa na zrobienie następnego. 🙂

       Na Wielkim Rogaczu czekała nas niespodzianka, bowiem znajdował się na nim punkt, w którym odhaczali się biegacze. Okazało się bowiem, że tego właśnie dnia odbywał się bieg z Piwnicznej-Zdroju na szczyt Radziejowej. Sam pomysł biegania po górach wydaje się być szalony, ale wbieganie na Radziejową, to prawdziwa walka z samym sobą. Zresztą, samo wchodzenie na nią jest taką walką. Na razie jednak kibicowaliśmy mijającym nas biegaczom i radośnie tuptaliśmy w dół, rozkoszując się kolejną dawką cudownych widoków. I samą Radziejową, która wreszcie pokazała się na horyzoncie.

ta góra na wprost to właśnie Radziejowa.

       I tutaj zaczyna się najciekawszy fragment wędrówki- podejście na Radziejową. Tabliczka na początku nie wróży niczego złego, a nawet wprost przeciwnie, bowiem radośnie nam oznajmia, że do wieży widokowej na szczycie jest zaledwie 800 metrów. I tutaj kończą się dobre informacje, bowiem niby nie jest to daleko, ale przewyższenie, które zdobywamy w ich trakcie wynosi 160 metrów. Czyli mówiąc prosto- stromo szalenie jest. To było jedne z najdłuższych ośmiuset metrów w moim życiu, bo robiliśmy je pół godziny. Nie dość, że stromo, to jeszcze ślisko, bo sporo błota, kamieni, wyślizganych gałęzi i naprawdę spory tłok. A znaczna część wspinających się, co kilkanaście metrów przystawała, aby złapać oddech i chwilkę odpocząć, więc trzeba było jeszcze ich omijać. Nie narzekamy jednak, sami w tej grupie też byliśmy kilka razy. Inaczej się nie dało. 😉

       Ale w końcu udało się. 🙂 Na szczycie była meta biegu, więc również się na nią załapaliśmy. Szkoda tylko, że nam nikt nie chciał klaskać, że dotarliśmy aż tutaj. 😉 Jednak z powodu tego biegu, na szczycie panował dość spory ruch, jedynie na wieży widokowej panował spokój, bowiem tak na niej wiało, że za długo wytrzymać się nie dało. Zregenerowaliśmy siły i ruszyliśmy dalej, bowiem to była raptem 1/3 całej wyprawy. Pierwszy szczyt za nami, więc pełni energii i zapału schodziliśmy aż do początku niebieskiego szlaku, aby tam odbić do Bacówki na Obidzy, gdzie mieliśmy zaplanowany kolejny odpoczynek.

widok z wieży.

       Do Bacówki na Obidzy dotarliśmy w nieco ponad godzinkę, tempo naprawdę mieliśmy zawrotne, bo niemalże ciągle z górki i przede wszystkim, po swoich śladach, więc nie trzeba było robić zbyt wielu przerw na zdjęcie czy podziwianie krajobrazu. Samo tylko zejście z Radziejowej, to straszne osiemset metrów, niecałe dziesięć minut nam zajęło. Można powiedzieć, że ruszyliśmy z kopyta. 😉 W Bacówce doszliśmy do wniosku, że coś nam się jeszcze od życia należy i wzięliśmy sobie na pół jedno małe piwko, żeby uczcić swoją miesięcznicę. Posiedzieliśmy nad nim prawie pół godziny, podumaliśmy nad pięknem gór, dalszymi planami na wycieczki (już powoli brakuje nam wolnych terminów przez najbliższe dwa lata ;p) i wróciliśmy na szlak, bo jeszcze sporo było przed nami godzin i kilometrów. 🙂

zasłużona nagroda.
bacówka na Obidzy.
romantyczna fota na tle bacówki- żyjemy i idziemy zaraz dalej. 😉
Wysoka 3h 15\’- challenge accepted.
       
       Chociaż początkowy fragment niebieskiego szlaku wiedzie przez las, ścieżka nie należy do wymagających, to akurat w tym miejscu przypadał szesnasty kilometr naszej wędrówki, który okazał się być kilometrem kryzysowym. Tempo spadło nam szalenie, ledwo powłóczyliśmy nogami, byleby tylko iść przed siebie. Kilka chwil to trwało, ale dość szybko doszliśmy do siebie i wróciliśmy na swoje tory. 😉

       Pierwszy etap niebieskiego szlaku wiodącego na Wysoką, to spacer od Przełęczy Gromadzkiej (931 m.n.p.m) do Przełęczy Rozdziela (803 m.n.p.m.) i kiedy przezwyciężyliśmy nasz kryzys, to mogliśmy się w pełni rozkoszować spacerem. Bowiem, tak naprawdę, jest to bardzo przyjemny szlak wśród łąk, pól i polan, który pokonuje się bez większego wysiłku. Praktycznie cały czas idzie się wzdłuż polsko-słowackiej granicy, a przed Przełęczą Rozdziela (która oddziela od siebie Beskid Sądecki i Pieniny) znajduje się żółty szlak, prowadzący przez dolinę Białej Wody do Jaworek. Zastanawialiśmy się nad skręceniem w niego, aby szybciej zakończyć wędrówkę, ale wizja zdobycia dwóch szczytów należących do Korony Gór Polski była na tyle silna, że poszliśmy dalej szlakiem niebieskim. Tutaj praktycznie byliśmy jedynymi osobami zmierzającymi w tym kierunku, mijali nas tylko ludzie schodzący stamtąd i zapytujący nas, jak daleko jeszcze do żółtego szlaku. 😉

        Później, po przejściu przez przełęcz, droga do Wysokich Skałek zaczynała się raz wznosić, raz opadać, przez co zaczynało mnie powoli boleć kolano, a każde kolejne zejście (bo przy wchodzeniu mniej bolało) sprawiało mi coraz więcej problemów. Tempo siadło nam szalenie, na trasie brakowało strzałek, które mówiłyby, jak daleko jeszcze zostało na szczyt, jedynie ratowaliśmy się GPSem. Poprzez wzniesienia droga zaczęła robić się ciekawsza, nie wiodła już tylko polanami, również sporą część lasem, gdzie miejscami błoto sięgało grubo ponad kostkę. Zmęczenie też dawało o sobie znać, jedynym pocieszeniem był szczyt Wysokiej, który z każdym krokiem przybliżał się coraz bardziej. I wyglądał naprawdę pięknie, chociaż cały czas zastanawialiśmy się, którędy biegnie wejście na niego.

        W środku lasu nagle okazuje się, że szlak niebieski zaczyna biec w zupełnie inne miejsce, a żeby dotrzeć na szczyt Wysokiej, trzeba z niego zejść. Dobrze, że na rozwidleniu jest przynajmniej oznaczenie, że tędy biegnie droga na samą górę. Szkoda tylko, że brakuje oznaczenia, ile czasu to zajmuje. A kilka chwil zajmuje, chociaż drogę ułatwiają schody i poręcze, ale jednak mimo to dość ciężko się tam wchodzi. Zwłaszcza mając już ponad dwadzieścia kilometrów w nogach. Jednak na szczyt warto dotrzeć, bo robi niesamowite wrażenie. A przede wszystkim daje ogromną satysfakcję, że udało się. 🙂

       Niestety, zejście ze szczytu to nie było to, na co moje kolana miały największą ochotę tego dnia, więc schodziłam bardzo powoli, każdy krok naprawdę wiele mnie już kosztował. Jednak każdy krok przybliżał mnie do powrotu, więc jakoś udawało mi się znaleźć w sobie ostatnie pokłady siły i nie poddawać się. Zwłaszcza że spacer w dół również wiódł przez piękne polany i widoki dalej zapierały dech w piersiach. Naprawdę, widokowo cała wędrówka była niesamowitym przeżyciem.

      Ostatni etap naszej wyprawy wiódł przez największą atrakcję Jaworek, czyli przepiękny Wąwóz Homole. Co prawda, mogliśmy go ominąć i przejść skrótem już do miejsca, gdzie mieliśmy samochód, ale postanowiliśmy jednak nadłożyć kawałek drogi, żeby go zobaczyć. Wiedzieliśmy, że jeśli tego teraz nie zrobimy, to pewnie już nam się nie uda tutaj przyjść. A widoki naprawdę niesamowite są, chociaż widać, że to ścieżka bardzo turystyczna jest i tłok, mimo dość późnej już pory, panował na nim dość spory.

      Po dziewięciu i pół godzinie drogi, w trakcie której przeszliśmy niemalże trzydzieści kilometrów, udało nam się domknąć pętlę i wróciliśmy do samochodu. Dwa szczyty zostały zdobyte, z całej Korony (robionej wspólnie w parze przez nas) mamy już cztery, zostały dwadzieścia cztery. 😉 Generalnie- naprawdę wybraliśmy idealny dzień na taką szaloną eskapadę, bowiem pogoda była rewelacyjna, nie za ciepło, nie za zimno, lekki wietrzyk, brak deszczu, cudo po prostu. Do tego te wszystkie piękne widoki. I nawet ból kolan warto było dla nich przecierpieć, zwłaszcza że dzisiaj dobrze się już czuję. I tych kilometrów też, o dziwo, nie czuć. Wyrabiamy się. 😉

       Na zakończenie jeszcze obowiązkowa mapa z całą trasą wędrówki i naszej pięknej pętelki. 🙂 A dla mnie i tak jedną z najmilszych chwil wczorajszego dnia był moment, gdy wyszliśmy już z Wąwozu Homole i dotarliśmy do drogi asfaltowej, gdzie z czystym sumieniem mogłam ściągnąć wreszcie buty i ostatni kilometr przejść w samych skarpetkach do samochodu. 🙂

~~Madusia.

69 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *