Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Mogielica.

       Kraków, poniedziałek, godziny popołudniowe. Za oknem od kilkudziesięciu minut szaleje burza, deszcz rzęsisty wybija na dachu radosną melodię, a ja uśmiecham się na samo wspomnienie wczorajszego dnia. 🙂 Wycieczka do Słowackiego Raju stała się pewnego rodzaju punktem zwrotnym, ponieważ tak nam się spodobało zdobywanie gór, że w niedzielę po raz kolejny w nie wyruszyliśmy. I chociaż pierwotnym celem była Barania Góra, to w sobotę zmieniliśmy zdanie i postanowiliśmy zapoznać się bliżej z Beskidem Wyspowym, a dokładniej z jego najwyższym szczytem- Mogielicą. 🙂

  
       Przed sobotą Beskid Wyspowy znałam jedynie z nazwy, nawet ze wskazaniem go na mapie miałabym pewne problemy, bo jakkolwiek inne części Beskidów znam dość dobrze z wycieczek szkolnych, to ten akurat nie za bardzo był nam wtedy po drodze. Z Krakowa jest tam jednak niedaleko, bo zaledwie jakaś godzinka (w zależności od korków na Zakopiance), przynajmniej do tego miejsca, z którego my wyruszaliśmy, czyli do Jurkowa.

widok z Jurkowa na Mogielicę- to ta górka na środku z taką malutką wieżą.
      
       W Jurkowie tuż obok uroczego drewnianego kościółka zaczyna się niebieski szlak, który wiedzie prosto na sam szczyt Mogielicy. Wznosi się ona na wysokość 1171 m.n.p.m. i zaliczana jest do Korony Gór Polskich, o czym dowiedzieliśmy się już po powrocie do domu, a co natchnęło nas do zdobycia jej całej. Nie jest to prosta sprawa, bowiem cała lista liczy dwadzieścia osiem szczytów, z czego spora część znajduje się w Sudetach, gdzie generalnie na jednodniową wycieczkę dość ciężko nam się wybrać. Nad tym będziemy się jednak później zastanawiać, na razie z całej listy mamy dwa (Mogielica właśnie i w zeszłym roku Babia Góra), więc w okolicy jeszcze kilka ich zostało. Ale na razie o tym cicho sza. 😉

początek trasy. 🙂

       Trasa niebieskiego szlaku zgodnie z oznaczeniami na mapie trwa około dwóch godzin piętnastu minut, myśmy zrobili ją w niecałe dwie. Aczkolwiek też bardzo inteligentnie wybraliśmy się w samo południe, kiedy słońce grzało niemiłosiernie. Trochę nie pomyśleliśmy o zabraniu jakiejś czapki, przy następnych wycieczkach pewnie trzeba będzie się już w coś zaopatrzyć. Ważne, że mieliśmy dobre buty i sztormiaki (;p), bo zapowiadali burze na ten dzień. Faktycznie, kilka ich było, nawet doskonale je widzieliśmy, na szczęście, na żadną osobiście nie wpadliśmy. 😉

       Początkowo droga wiodła ścieżkami wśród pól i łąk, dopiero po dłuższej chwili zaczynał się las. Na szczęście, tam i zdecydowanie chłodniej było i, o dziwo, przewiew większy też był. Niewiele to jednak pomagało i już po pierwszych trzydziestu minutach kapało z nas niesamowicie. A tak na dobrą sprawę, to był dopiero początek. 😉

       Podejście zaczynało się z każdą chwilą robić coraz bardziej strome, kamienie i gałęzie były dość śliskie, jednak tym razem obyło się bez upadków. Chociaż przyznaję, iż miałam w pewnych momentach chwile zwątpienia i chciałam wracać, bo po prostu podejścia mnie wykańczały. Początek szlaku leży mniej więcej na wysokości 530 m.n.p.m., co oznacza, że wspinając się, trzeba pokonać ponad sześćset metrów. A przy takiej pogodzie, to naprawdę jest szalenie ciężkie. Dlatego chwile, gdy docierało się do polanek (a tych jest po drodze kilka), należały do tych najbardziej wyczekiwanych. Bo i widoki na nich zachwycały bardziej niż te w lesie. 🙂

       Najgorsze jednak dla mnie, było ostatnie pół godziny tuż przed szczytem. Bo idziemy sobie już ładną, w miarę prostą ścieżką w lesie, można odetchnąć, nie jest źle, gdy nagle na drzewie widać namalowany znak szlaku, pokazujący skręt w lewo. I się tak zastanawiasz w jakie niby lewo trzeba skręcić, skoro tutaj same stromizny takie, że niemożliwym wydaje się jakaś ścieżka w górę. A jednak. Tutaj był kolejny moment, gdy chciałam odmówić współpracy i wracać, ale głupio już rezygnować po takim długim wchodzeniu. Na szczęście, szlaki Beskidu Wyspowego to nie Tatry i wchodząc łącznie minęliśmy sześć osób, więc mogłam dać upust swoim emocjom, nie martwiąc się, że ktoś mnie usłyszy. I od razu było lepiej, można było zacząć się znów wspinać. 😉

skręć w lewo, czyli gdzie?
czyli właśnie tu.
i tak przez kilkanaście minut.
      
       Każda, nawet najdłuższa i najcięższa wspinaczka (a nie ukrywajmy, że ta do takich należała, ale znam też gorsze) kończy się i dociera się na szczyt. Dawno nie byłam tak szczęśliwa, że mi się to udało i dawno też nie byłam taka wykończona. A tu jeszcze ostatni wysiłek nas czekał, bo na szczycie wznosi się (odbudowana kilka lat temu) wieża widokowa, na którą też naprawdę warto wejść.

najbardziej wyczekiwana tabliczka. 🙂
widok ze szczytu wieży.
ściorana do granic możliwości, ale szczęśliwa ja. 🙂
wieża podczas schodzenia z niej.
      
       Po zejściu z wieży zarządziliśmy przerwę na drugie śniadanie, kanapeczki, coś słodkiego, uzupełnienie płynów, telefon do mamusi, że dziecko żyje i nawet udało mu się wejść na górę- generalnie czas na nabranie sił na drogę powrotną, która miała już należeć do łatwiejszych. Schodziliśmy żółtym szlakiem, wiodącym przez Stumorgową Halę, która była chyba najładniejszym miejscem, jakie mijaliśmy. Tutaj spokojnie można było spacerować, prosta ścieżka i fantastyczne widoki. Szkoda, że w Polsce niewiele jest takich miejsc, gdzie wędruje się granią. 🙂

tutaj po prawej w oddali widać burzę i padający deszcz. 🙂
szczyt Mogielicy z wieżą widokową.

       Dotarcie do zielonego szlaku było bardzo wyczekiwanym momentem, ponieważ żółty już nieco nam się dłużył, zwłaszcza że oznakowanie w pewnym momencie jest dość słabe i nieco się zgubiliśmy. Ale kierunek był mniej więcej taki jaki miał być, więc nie martwiliśmy się za bardzo, bo i tak po kilkunastu minutach udało nam się wrócić na szlak. Albo też szlak wrócił do nas. 😉 Natomiast szlak zielony- miodzio. 😉 Tak dobrze oznaczonego szlaku chyba nigdy wcześniej nie widziałam (a za dzieciaka naprawdę sporo po górach łaziłam), widać było, że to dość świeża robota. A sam szlak też całkiem fajny był, ale wchodzić bym nim zdecydowanie nie chciała. Splatał się chwilami z potoczkiem, większą część szło się do błocie, kamieniach, gałęziach i też należał do dość stromych. Ale dzięki temu szybko się nim schodziło i zrobiliśmy go o dziesięć minut krócej niż czas przewidywany na tabliczce. 😉

       Po dotarciu do Półrzeczki, pozostał nam tylko spacer do Jurkowa, nieco ponad trzy kilometry poboczem drogi, więc generalnie tutaj już niewiele ciekawego po drodze było. No może poza krówkami, owieczkami, konikami i kurkami, którymi się zawsze szalenie zachwycam, a Tomasz się ze mnie śmieje, że dziewczyna z miasta takich cudów nie widywała. ;p

       Podsumowując- całość trasy zajęła nam cztery i pół godziny, w trakcie których przeszliśmy mniej więcej szesnaście kilometrów. Przy bardziej sprzyjających warunkach, typu pięć stopni mniej, byłaby to naprawdę fantastyczna wyprawa. Teraz też w sumie była, aczkolwiek bardzo męcząca. Niewątpliwym plusem tej trasy, a także zapewne innych w tym regionie, jest bardzo mała ich popularność, dzięki czemu można spokojnie sobie wędrować i odpoczywać od zgiełku miasta. Taka trasa idealna na wakacje, gdy na tych bardziej znanych i popularnych szlakach panuje wzmożony ruch i trzeba czekać, aby móc wejść na szczyt. W Beskidzie Wyspowym na pewno tego nie uświadczycie. I dobrze. 🙂

a na koniec jeszcze mapa, pochodząca z tej strony.

~~Madusia.

75 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *