Książki,  Lifestyle,  Podróże

Mój pierwszy Zlot w Lipowie

Aż ciężko uwierzyć, że było to zaledwie tydzień temu. Są takie wydarzenia, w których nawet nie planujesz udziału, a gdy już weźmiesz, okazuje się, że jest to dokładnie TWOJE miejsce. I tak właśnie było w przypadku Zlotu w Lipowie, czyli spotkania fanów twórczości Kasi Puzyńskiej. Co to było za wydarzenie – jestem totalnie zachwycona i już wiem, że wrócę tam za rok! A dlaczego mnie tak zachwyciło, dowiecie się w dalszej części notki. Koniecznie przeżyjcie to ze mną raz jeszcze!

z niesamowitą autorką! <3

Oficjalnie Zlot w Lipowie jest wydarzeniem dwudniowym, ale wieczór wcześniej odbywa się spontaniczne ognisko dla wtajemniczonych (czyli wszyscy o nim wiedzą). Tegoroczna edycja była już szóstą (aczkolwiek dwie ostatnie z powodu pandemii odbywały się zdalnie) i miała miejsce w sobotę 16 lipca i niedzielę 17 lipca. Nam udało się do Brodnicy (gdzie umiejscowiona była niedzielna część Zlotu) przyjechać już dwa dni wcześniej, więc spokojnie mogliśmy się wybrać na wieczorne ognisko w PTTK Bachotek. Niesamowity w wydarzeniu jest fakt, że podążamy śladami bohaterów serii o Lipowie, stąd na pewno wszyscy, którzy czytali książki Kasi wiedzą, że Bachotek to przepiękne jezioro. Co innego jednak opis w powieści, a co innego rzeczywistość – w tym przypadku przerosła ona książkowe oczekiwania. Jezioro Bachotek oczarowało mnie dogłębnie (jezioro dogłębnie, taki heheszek), zwłaszcza wieczorową porą prezentuje się nieziemsko.

Samo ognisko przebiegało jak podobne na obozach czy koloniach – dużo śmiechu, dużo ludzi (kompletnie obcych w większości, ale jednak czuło się pewnego rodzaju pokrewieństwo), dużo śmiechów i oczywiście kiełbaski. Kasia Puzyńska także wzięła w nim udział, można było spokojnie porozmawiać, wziąć autograf albo zrobić wspólne zdjęcie (osobiście czekałam z tymi rzeczami na część oficjalną Zlotu, wyszłam z założenia, że też chciałaby złapać przed nim oddech i po prostu się zrelaksować). Nie siedzieliśmy jednak na nim zbyt długo, należało oszczędzać siły przed sobotnią wybuchową grą terenową, która, nie powiem, że nie, napełniała moje serduszko trwogą. Głównie taką, że zespoły biorące w nim udział miały się składać z 12-14 zawodników, a my plus znajomi to raptem czwórka (plus pies, który, jak się okazało, odgrywał u nas bardzo ważną rolę).

Przy okazji ogniska była możliwość odebrania pakietów przygotowanych przez organizatorów. Prezentowały się niezwykle zacnie, każdy dostawał swoją legitymację, zawieszkę, silikonową opaskę na rękę (swoją nosiłam na ramieniu xD) i informacje o przebiegu gry terenowej oraz niedzielnego konkursu wiedzy.

Nie od dziś wiadomo jednak, że jeśli czeka się z utęsknieniem na jakieś wydarzenie, to los sprawi, że coś stanie na przeszkodzie. I tak było też i tym razem, chociaż nie do końca, na szczęście. Prognozy pogody na sobotę były tragiczne (o czym wiedzieliśmy od kilku dni), więc byliśmy na nie przygotowani. Z samego rana jednak obudziło nas piękne słońce i cudna pogoda, więc trochę straciliśmy na czujności. Start gry terenowej o zacnej nazwie „Saper myli się tylko raz” miał miejsce o 9.30 w Pokrzydowie, które jest pierwowzorem książkowego Lipowa. Jak się okazało, praktycznie wszyscy byli już dobrani w drużyny, została tylko nasza radosna czwórka niedobitków. Po chwili dołączyła do nas jeszcze zbłąkana szóstka (i po chwili też i siódma osoba), więc nasza drużyna (w porównaniu do innych) była nieco osłabiona. Wiązało się to z faktem, że niektórzy z nas musieli mieć przydzielone dwie funkcje w grupie. Ja została numerem 2, czyli najszybszą osobą w grupie, bo cytuję naszego wspaniałego kapitana: „chodzę najszybciej” (co jest prawdą).

nazwa budząca skojarzenia tylko naszej czwórce, ale przyjęła się xD

Z racji faktu, że byliśmy drużyną niedobitków, startowaliśmy jako ostatni. Zanim my zaczęliśmy naszą grę, zdążyły już wrócić dwie pierwsze ekipy. Nie przeszkadzało nam to zupełnie, hasłem przewodnim naszej drużyny była „godność” i właśnie z nią staraliśmy się wykonywać wszystkie zadania. A tych było kilkanaście, każde inne, większość związana z książkami Kasi – liczył się spryt, pamięć, zaangażowanie i szybkie reagowanie. Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem zaangażowania organizatorów i miejscowych, którzy pomagali na każdym punkcie zdań. Pierwszych kilka poszło nam całkiem sprawnie (chociaż mieliśmy wrażenie, że się zgubiliśmy), dopóki nie nadszedł deszcz, którego niby się spodziewaliśmy, ale jego siła nas zaskoczyła. W pewnym momencie zrobiła się prawdziwa porządna ulewa, a my właśnie w samym jej środku rozwiązywaliśmy zadanie polegające na ogrzaniu kartki w zeszycie płomieniem świecy, żeby odczytać zakodowaną sokiem z cytryny wiadomość. Było to na tyle ekstremalne doświadczenie, że większość kartki po prostu nam się spaliła. 😉

zadanie z maszyną do pisania było żywcem wyciągnięte z „Rodzanic”
widok na Pokrzydowo
puzzli w deszczu nigdy wcześniej nie układałam

W Pokrzydowie i okolicach można znaleźć tablice upamiętniające wydarzenia z książek, co jest świetnym pomysłem na osobną wycieczkę. Kilka z nich mijaliśmy, ale były dla nas jedynie fragmentem krajobrazu, jeśli nie dotyczyły czekającego nas zadania.

Jeśli chodzi o zadania to w pamięci najbardziej zapadły mi trzy (chociaż nie ukrywam, że wszystkie były świetnie przygotowane) – zadanie z tytułową Rodzanicą – odgrywająca jej rolę kobieta była absolutnie niesamowita i radziła sobie świetnie, mimo strug padającego deszczu i wiatru wdzierającego się wszędzie. Sami zobaczcie jak bosko się prezentowała!

Drugim zadaniem, które przysporzyło nam mnóstwo radości było rysowanie logo magazynu Selene – na szczęście osoba, która je wykonywała, miała do tego dryg. Osobiście jestem w nim całkowicie zakochana – uważam, że jest to absolutnie przepiękne dzieło, którym należy się chwalić!

czyż nie jest to boskie dzieło?

Trzecim zadaniem, które wspominam najczęściej było to, które wykonywałam wespół z moim mężem. Wśród pól napotkaliśmy pana w masce, który znienacka zapytał nas, czy mamy śrubokręt. Nasz radosny okrzyk „TAAAAK!” trochę wybił go z rytmu (bo w ramach szeroko pojętego przygotowania wzięłam z domu różne rzeczy, w tym właśnie śrubokręt i trytytki xD), ale szybko wrócił do roli i powiedział, że to nie TEN. Po TEN trzeba podjechać na rowerze do pierwszego domu i ładnie o niego poprosić. I to właśnie było moje zadanie, które musiałam wykonać szybko jako ta najszybsza. Do tej pory podziwiam się za to, że dojechałam, chociaż rower był na mnie zdecydowanie zbyt duży. Plus dziewczynka, która miała mi go wręczyć zabiła mnie pytaniem: „a co to jest śrubokręt” i przez chwilę myślałam, że pomyliłam domy. 😉 Na szczęście szybko go dostałam i dumna z nim wróciłam, po to by mój mąż wydrapał nim na ceramicznej płytce napis z książki „Nora” – inicjały i dorodny rysunek intymnej części męskiej. Poradził sobie doskonale, ale zdjęcia wrzucać nie będę. 😉

mój dzielny mąż, który zupełnie nie zna książek, ale bawił się dobrze. 🙂

W końcu, po ponad dwóch godzinach, udało nam się wrócić do szkoły w Pokrzydowie, gdzie znajdował się sztab gry (i tam też grę rozpoczynaliśmy). Tutaj czekało na nas najtrudniejsze zadanie – przecięcie odpowiedniego kabelka, żeby zapobiec wybuchowi bomby i zniszczeniu okolicy. Niestety, polegliśmy. 😉 Po rozwaleniu wszystkiego, poszliśmy zdać kartę gry, oddać zdobyte fanty i przeliczyć je na punkty. I wtedy okazało się, że najtrudniejsze dopiero przed nami – musimy powiedzieć, kto naszym zdaniem chciał wysadzić (a w naszym przypadku wysadził okolicę) i dlaczego to zrobił. Burzliwa dyskusja w szkolnej szatni doprowadziła do konsensusu, wpisaliśmy nasze podejrzenia na listę i rozeszliśmy się na obiad, bo kolejna część – rozwiązanie gry, wyłonienie zwycięzców i wykłady zaproszonych gości – zaczynała się za półtorej godziny, o 15.30 w świetlicy szkolnej w Pokrzydowie.

nasz wykrywacz bomb robił furorę.

Na obiad wróciliśmy do Brodnicy, w związku z czym spóźniliśmy się pięć minut na kolejną część. W naszym przypadku było to kluczowe pięć minut, bo w ten sposób ominęła nas sława i chwała, gdy okazało się, że CZUWAJ PRZEMYŚL zajęło w grze terenowej 3 miejsce na 15 drużyn! To właśnie zaostrzyło nam apetyty na przyszły rok, bo teraz koniecznie chcemy w tym samym składzie (i z równą godnością) wygrać następną edycję! 😉 Mnie jednak zmiana warunków pogodowych pokonała i niestety wróciliśmy do naszego wynajętego miejsca w Brodnicy, żebym mogła odetchnąć, przespać się i podleczyć, bo czułam, że po tym deszczu łamie mnie w kościach. Z tego samego powodu ominęło nas sobotnie wieczorne ognisko, czego bardzo żałuję, ale niestety było ciągle zimno i deszczowo, a mną telepały dreszcze.

Czuwaj przemyśl w akcji!

Niedziela wstała piękna i słoneczna, temperatura urosła o jakieś dziesięć stopni w stosunku do soboty, więc przed godziną 11 poszliśmy spacerkiem do pałacu Anny Wazówny w Brodnicy, przed którym można było zrobić sobie zdjęcie z autorką, policjantem Danielem (który niestety nie był pierwowzorem Daniela z książki) i prawdziwym radiowozem. Jakoś tak wyszło, że znów byliśmy ciut spóźnieni (ja nie wiem co ta Brodnica w sobie ma, że tam czas płynie inaczej) i rzutem na taśmę jako ostatnia załapałam się na foteczkę.

W pałacu najpierw czekał nas świetny wykład Magdaleny Kopenhagen pt: „Podgórski na kozetce u psychoterapety” – przerodził się on w rewelacyjną dyskusję, Daniel chwilami schodził na drugi plan, ale na koniec żałowałam, że trwał tylko godzinę. Takiego flow jak między Magdaleną, Kasią i prowadzącą Emilią dawno nie widziałam i nie słyszałam – czas płynął niepostrzeżenie i trzeba było przejść do kolejnej części, jaką był wyczekiwany Turniej wiedzy – Egzamin na specjalistę do spraw Lipowa 2022 – dotyczący „Rodzanic”. Byłam pod prawdziwym wrażeniem wiedzy niektórych uczestników, ale też doszłam do wniosku, że sama w przyszłym roku koniecznie muszę wziąć udział, bo większość odpowiedzi znałam. Turniej wiedzy był wydarzeniem kończącym Zlot – było mnóstwo podziękowań, wzruszeń – same pozytywne emocje – naprawdę czułam się jak na spotkaniu z bliskimi przyjaciółmi. Zdecydowanie musimy wrócić tam za rok, bo jest to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju i bardzo dobrze jest być jego częścią.

Mam nadzieję, że udało się Wam dotrzeć do końca, bo wiem, że trochę się rozpisałam, ale krócej się nie dało, po prostu. Jednocześnie ta notka jest dla mnie niezwykle ważną, ponieważ napisałam ją w dokładnie dziewiątą rocznicę założenia blogaska, którą świetujemy dzisiaj. Nie do wiary, że tyle czasu jest ze mną, chociaż wiadomo, że moje pisanie miało swoje lepsze czy gorsze okresy, ale mam nadzieję, że te drugie są już za mną i teraz będzie się tu działo! Bo tyle ostatnio wrażeń mam do opisania, że materiału na długo powinno mi nie zabraknąć. <3

a tu wspierający mąż, który jest ze mną tyle samo czasu co blogasek (no, on o półtora miesiąca krócej).

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *