Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Biskupia Kopa.

       Do boju Polsko! 🙂 Dzisiaj niezwykle ważny wieczór dla naszych piłkarzy, a ja postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i przedstawić kolejną opowieść. Za oknem szumi wiatr, temperatura ledwie wdrapuje się na kilka kresek powyżej zera, więc siedzę już grzecznie pod kocem, z dużym kubasem ciepłej karmelowej herbatki i cofam się myślami do połowy lipca. To właśnie wtedy pierwszy raz pojechaliśmy wspólnie w Sudety i wracając z nich postanowiliśmy zahaczyć o Góry Opawskie, żeby zdobyć ich najwyższy szczyt po polskiej stronie, jakim jest Biskupia Kopa (vel Biskupská Kupa w przepięknym języku czeskim). Był to kolejny szczyt należący do Korony Gór Polski, który pojawił się w naszej kolekcji, będący zarazem najniższym, jaki do tej pory udało nam się zdobyć. Mierzy zaledwie 889 m.n.p.m., aczkolwiek w Koronie jest jeszcze pięć niższych. Je zostawiliśmy sobie jednak na przyszły rok. 😉

       
        Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy w przeuroczej miejscowości Jarnołtówek, gdzie zostawiliśmy samochód pod kościołem. Akurat była niedziela i trwała msza, więc z miejscem było ciężko, ale nasze autko jeszcze się zmieściło. Przebraliśmy buty, zapakowaliśmy plecaki i raźnym tempem ruszyliśmy przed siebie, cofając się kilkaset metrów wzdłuż głównej ulicy. Planowaliśmy zrobić pętelkę i dlatego też początek naszej marszruty wyznaczał żółty szlak. Początkowo wiódł on wzdłuż zabudowań mieszkalnych, jednak dość szybko odbiliśmy w las.

       Już sam początek trasy wiódł naprawdę malowniczą ścieżką wśród drzew. Raz opadał w dół, raz trzeba było się ciut zmęczyć wchodząc pod górę – generalnie szło się bardzo miło. Jedynie pogoda z lekka zaczynała nas wykańczać. Było strasznie duszno i parno i nawet w lesie żadnego przewiewu nie było, w związku z czym męczyliśmy się podwójnie. Po kilkunastu minutach takiej wędrówki dotarliśmy do Piekiełka, będącego nieużytkowanym już starym kamieniołomem. Swoją nazwę, o czym można dowiedzieć się z tablicy informacyjnej umieszczonej nieopodal, zawdzięcza legendzie, według której na dnie głębokiego wyrobiska znajdowały się mityczne wrota do piekła. Nam nie udało się ich przyuważyć, ale możliwe, że są tam gdzieś faktycznie ukryte. Bo czemu by nie. 😉

         Po krótkim postoju w Piekiełku, ruszyliśmy dalej. Chwilami szlak był dość mocno zatarasowany i mimo naprawdę doskonałych oznaczeń, ciężko się momentami szło. Widać było, że trochę wiało, bo natykaliśmy się na sporo powyrywanych drzew i połamanych gałęzi, chociaż część z nich była celową wycinką. W swojej środkowej części droga wiodła skrajem lasu, dzięki czemu pojawiło się nieco widoków, ale nie było to raczej nic spektakularnego. Niemniej, przyjemnie było zobaczyć coś innego niż tylko drzewa. 😉

      Ostatni etap wędrówki żółtym szlakiem prowadził momentami ostro w górę, prosto do Górskiego Domu Turysty pod Biskupią Kopą. Szczególnie fragment tuż pod samym schroniskiem był dość ciężki, bowiem wiódł po kamieniach, które momentami się gwałtownie osuwały. I bardzo podziwiałam w tym momencie dwie pary, które nas mijały. Panie w klapeczkach i na szpileczkach prowadziły za rękę małe dzieciaki, a ich drugie połówki schodziły prowadząc wielkie dziecięce wózki. To jak zjeżdżali po tych kamieniach pozostanie dla mnie tajemnicą, bo ja już pewnie dawno połamałabym nogi. 😉

      Schronisko przywitało nas ciepłą atmosferą, lekkim deszczykiem i mnóstwem ludzi, których zupełnie nie widzieliśmy na szlaku. Minęliśmy bowiem na naszej trasie może kilkanaście osób, a tutaj było ich zdecydowanie więcej. Widocznie mało kto wybierał szlak, którym my wchodziliśmy, większość szła nieco łatwiejszymi, jak przykładowo czerwonym, którym mieliśmy schodzić. W samym budynku schroniska tłumu nie było i mogliśmy spokojnie podziwiać jego wystrój, w tym znaną wystawę krawatów, obciętych turystom, którzy przypadkiem właśnie mając je na sobie wejdą na szczyt. Jak głosi przestroga umieszczona w Sali Kominkowej schroniska: \”Oświadcza się wszem, wobec i każdemu z osobna/że kto na Kopę w krawacie wejdzie, hańba temu okropna/albowiem każdy prawdziwy wie turysta/że krawat w górach to bzdura oczywista\”. Na szczęście żadne z nas takowego nie miało na sobie i nie dorzuciliśmy swojej cegiełki do sporej już kolekcji artefaktów wiszących pod sufitem.

       Schronisko nie znajduje się bezpośrednio na szczycie, aby się tam dostać należy przejść jeszcze kilkaset metrów czerwonym szlakiem. Tutaj także chwilami idzie się dość mocno pod górę, bowiem musimy się przemieścić o niecałe sto metrów wyżej. Na szlaku można spotkać nie tylko sporą liczbę ludzi, ale także wiele osób wjeżdżających na rowerach, za co naprawdę podziwiam. Chociaż przyznam szczerze, że widzieliśmy kilka osób, którym ta sztuka się nie udała i wchodzili na górę ciągnąc rower za sobą. To i tak spory wyczyn, bo ja swój (gdyby tylko przyszło mi do głowy coś takiego) zostawiłabym na dole, przypięty do pierwszego lepszego drzewa. 😉

            Biskupia Kopa leży już na samej granicy z Czechami, dlatego też (jak widać na zdjęciu powyżej) można sobie spokojnie odpocząć na słupkach granicznych. Na samym szczycie (już po stronie czeskiej) znajduje się zabytkowa wieża widokowa o wysokości 18 metrów, pochodząca z końca wieku dziewiętnastego. Niestety, sytuacja na szczycie bardzo nas zaskoczyła, bowiem trafiliśmy na kilka wycieczek, w tym także kolonijnych. Dodatkowo pogoda się jeszcze bardziej pogorszyła, zaczął wiać silny wiatr, a niebo zasnuły chmury. Mimo to postanowiliśmy wejść na wieżę, chociaż wiązało się to z kilkunastominutowym oczekiwaniem, aż dzieciaki z niej zejdą.

          Niestety, na szczycie wieży potwierdziły się wszystkie moje obawy i widoków za bardzo nie było. A szkoda, bo można wyczytać w internecie, że roztaczają się stamtąd naprawdę przepiękne landszafty. Nam nie było dane ich zobaczyć, chociaż nie mogę powiedzieć, że nie widzieliśmy zupełnie niczego. Po prostu spodziewałam się, że będzie lepiej i byłam smutna, że nie udało nam się, bo raczej drugi raz się tutaj już nie pojawimy. Na wieży nie siedzieliśmy zbyt długo, bo wiatr skutecznie uniemożliwiał nawet robienie zdjęć, więc dość szybko ruszyliśmy w drogę powrotną.

       Schodziliśmy wspominanym już czerwony szlakiem, prosto do Jarnołtówka. Tutaj także chwilami można było dostrzec między drzewami zarys miasteczka i jego okolic, jednak tylko w początkowej jego części. Później znowu schodziliśmy drogą przez las, o dość sporym stopniu nachylenia, bo niemalże nią zbiegaliśmy, wyprzedzając wszystkich, których napotkaliśmy na naszej drodze. W końcowej fazie naszej wędrówki, gdy praktycznie wyszliśmy już z lasu, przejaśniło się, wyszło piękne słońce i znów zrobiło się bardzo ciepło. 🙂

       Naszą wędrówkę czerwonym szlakiem zakończyliśmy na Moście Zakochanych, obowiązkowo przyozdobionym kłódkami. Widać nie tylko w wielkich miastach mają taką nową świecką tradycję. Nawet jeden z mijanych przez nas mieszkańców proponował nam zrobienia zdjęcia na tym mostku, jednak grzecznie podziękowaliśmy, ograniczając się jedynie do fotografii samej atrakcji. Bo co by nie mówić, wyglądał naprawdę bardzo ładnie. 🙂

        Przyznam szczerze, że nieco rozczarowana byłam tym szczytem, szczególnie widokami z niego. Z drugiej strony ciężko jest przewidzieć, co tak naprawdę może nas spotkać kilkaset metrów wyżej i dlatego też trzeba się pogodzić z faktem, że pogoda w górach bywa bardzo kapryśna. Ale najważniejszy był fakt, że po trzech godzinach wędrówki i dziesięciu kilometrach z małym haczykiem, kolejny szczyt Korony mogliśmy zapisać na naszej liście, która łącznie liczy już dziesięć pozycji. Osiemnaście jeszcze przed nami, ale to zapewne dopiero w przyszłym roku. 🙂

~~Madusia.

36 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *