Podróże

Zielone wzgórza nad Soliną. :)

       I mamy jesień. Pogoda zmienna jak w kalejdoskopie, już zaczyna odbijać się na moim zdrowiu. Dodatkowo tegoroczny październik jest niejako miesiącem przejściowym i do tego pełnym zmian, także zapowiada się naprawdę bardzo intensywnie. A pod względem blogowania zdecydowanie ciekawiej zapowiada się jednak listopad, bowiem za miesiąc o tej porze będziemy się pakować, żeby wyruszyć w kolejną wspólną podróż. Na szczegóły jeszcze przyjdzie czas (chociaż praktycznie cały wyjazd zaplanowaliśmy w dwa dni od momentu zakupu biletów), a na razie zainspirowana komentarzem pod poprzednią opowieścią, zapraszam Was wszystkich nad piękną Solinę. Będzie to nieco wspominkowa notka, bowiem żeglowałam tam cztery i pięć lat temu ze znajomymi ze studiów, a w tym roku wpadliśmy z Tomaszem nad nią, żeby przejść się po zaporze. 😉


         Pierwszy raz pojechaliśmy żeglować po Solinie na przełomie czerwca i lipca napędzeni wiosennym pobytem na Mazurach. Ekipa była niewielka, raptem w piątkę pojechaliśmy, ale i tak klimat był niepowtarzalny. Mieliśmy swoją małą zatoczkę w Polańczyku, gdzie wieczorami oglądaliśmy w uroczych knajpkach MŚ w piłce nożnej w RPA. Nie miałam wtedy zbyt wielkiego pojęcia o żeglowaniu, więc na zbyt wiele się nie przydawałam, najczęściej robiłam właśnie zdjęcia okolicy. A że nad Soliną są one niezwykle malownicze, toteż fotografii stamtąd przywiozłam sporo. Zresztą, zawsze wychodziłam z założenia, że są one przepiękną pamiątkę i nie rozstawałam się z aparatem prawie nigdy. 😉

        Wielkość tego zbiornika nie jest szczególnie duża, bowiem ma on 22 km², dlatego nie jest wielką sztuką jego przepłynięcie. Raz się zapuściliśmy dalej i nie nocowaliśmy w Polańczyku, tylko przy jakimś drewnianym, dość mocno rozpadającym się pomoście. Pomimo niedogodności, było to zdecydowanie szalenie urokliwe miejsce, gdzie słońce zachodziło absolutnie przepięknie. Do tego cisza i spokój, gdyż Solina jest strefą ciszy i nie można się po niej poruszać na pojazdach silnikowych (wyjątkiem są oczywiście służby ratunkowe). Jest to ogromne różnica w porównaniu z Mazurami, gdzie w sezonie hałas jest chwilami niemożliwy do wytrzymania.

         Podczas tego pierwszego pobytu podpłynęliśmy także do samej zapory (na tyle na ile jest to oczywiście możliwe), aby zacumować przy brzegu i przejść się po niej i po okolicznych miejscówkach. Akurat miało to miejsce dość późnym popołudniem, także tłoku zbyt wielkiego nie było. Za to widoki były nieziemskie, dodatkowo zachodzące słońca zgotowało nam niesamowity spektakl.

         Za drugim razem, rok później, przyjechaliśmy do Polańczyka większą ekipą i pływaliśmy na dwie łódki. Zabawy było mnóstwo, środek lipca, idealna pogoda i szalenie pozytywnie zakręceni ludzie. Czego można chcieć więcej. I nawet nie nudziło nam się pływanie po własnych śladach – wprost przeciwnie, było to nawet przyjemne. 🙂

       Tym razem nieco więcej się ruszaliśmy, płynąc m.in. do Teleśnicy na przepyszny obiad (bo ile można jeść jedzenie z puszki ;p), gdzie w ramach przerwy od pływania graliśmy w siatkówkę w meczu międzyłódkowym. Chociaż muszę przyznać, że jednak nad Soliną niezbyt mocno rozwinięta jest infrastruktura żeglarska, ale ma to także swój urok. Raz mieliśmy niezłą przygodę, bo nie udało nam się przed zmierzchem dopłynąć z powrotem do Polańczyka, a dodatkowo część ekipy miała problemy żołądkowe (podejrzewaliśmy nawet jakieś zbiorowe zatrucie) i byliśmy zmuszeni przybić do wyspy, na której znajduje się baza WOPRu. Na szczęście przyjaźni ratownicy pozwolili nas zostać na tą jedną noc bez większych problemów. 😉

         Podczas tego wyjazdu dopłynęliśmy do najpiękniejszej zatoczki, jaką spotkałam na całej Solinie. Tutaj także dopadło nas zachodzące słońce, które po raz kolejny przygotowało nam przepiękne widowisko. Nie tylko nad morzem czy na Mazurach zachody mają swój urok – te nad Soliną w niczym im nie ustępują. A nawet są jeszcze piękniejsze, bowiem tutaj praktycznie nic nie zakłóca odgłosów natury. 🙂

          Zawsze żałowałam, że nigdy więcej nie zdarzyło mi się tam żeglować, bo to naprawdę jest idealny sposób na odpoczynek. Można się tam wyciszyć, zrelaksować i zapomnieć o całym świecie. Dodatkowym plusem jest fakt, że Solina nie jest jeszcze tak skomercjalizowana i naprawdę można znaleźć miejsca, w których czas się zatrzymał (a przynajmniej tak było kilka lat temu). Do tego, jest to czyste jezioro i można w nim spokojnie popływać. Tak też umilaliśmy sobie żeglowanie, skacząc z płynącej łódki do wody i później płynąc za nią. Sama także tak robiłam, przynajmniej do momentu, gdy kolega się mnie zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że pode mną jest kilkadziesiąt metrów do dna. Wtedy się nieco zestresowałam i już za bardzo nie chciałam sama pływać, wolałam asekurować się kołem ratunkowym. 😉 Także i tutaj zdarzały się momenty, gdy sterowałam łódką, chociaż w moim przypadku nierozróżnianie prawej strony od lewej sprawiało, że stawało się to dość problematyczne. Na szczęście, tłoku na wodzie nie było i nikt nie zwracał uwagi na moje chwilami gwałtowne ruchy. 😉

           Ostatni raz nad Soliną byłam z Tomaszem w lipcu, gdy pojechaliśmy w Bieszczady. Po wschodzie słońca na Połoninie Caryńskiej mieliśmy kilka godzin wolnego czasu, zanim mogliśmy się zameldować w pokoju. Postanowiliśmy ten czas wykorzystać w sposób twórczy i pojechaliśmy bardzo zmęczeni do Soliny, żeby przejść się po zaporze. Nieprzespana noc dawała nam już mocno w kość, dojazd także (bo to prawie godzina w jedną stronę po naprawdę krętych drogach), a okazało się, że nie mamy nawet cienia szansy na relaks. Tłum na zaporze i drodze do niej prowadzącej był ogromny. Większość ludzi okupowała alejkę z przeróżnymi budkami i straganami z pamiątkami. My postanowiliśmy sobie kupić zakręconego ziemniaka, ale zajęło nam to kwadrans z brzęczącymi nad uchem turystami mówiącymi w bardzo dziwnym języku. 😉

         Spacer po zaporze i jej okolicach zajął nam jakąś godzinę, gdyż warunki były wybitnie niesprzyjające. Na małym skrawku plaży, gdzie obowiązywał co prawda zakaz pływania, ale nikt nic sobie z niego nie robił, panował niesamowity harmider. Sporo ludzi i głośna muzyka w najgorszym stylu umcyk-umcyk-upa-upa sprawiały, że nawet nie mieliśmy ochoty nigdzie przysiąść na moment. Inna sprawa, że i tak nie bardzo było gdzie. 😉 Przespacerowaliśmy się jedynie kawałek i szybkim tempem wróciliśmy z powrotem do samochodu.

       Generalnie zdecydowanie bardziej podobało mi się żeglowanie po Solinie niż samo chodzenie po zaporze. Ten pierwszy sposób spędzania czasu jest o wiele odprężający i pozwala się naprawdę zrelaksować. I o wiele przyjemniej jest też w samym Polańczyku niż w Solinie – mimo iż oba miejsca bywają zatłoczone, to w tym pierwszym nie ma takiego jarmarcznego klimatu. Dużym plusem jest także to, że można w Polańczyku trafić na miejsca, gdzie przepysznie można zjeść – polecam zwłaszcza placek po bieszczadzku, którego zawsze zjadam, gdy tylko udaje mi się znaleźć w tamtych okolicach. A i Jezioro Solińskie z tego miejsca o wiele bardziej mi się podoba.

~~Madusia.

45 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *