Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: jesienne Tatry.

       Wiadomym jest, że po całym ciężkim tygodniu, wypełnionym pracą i hasaniem na zajęcia oraz niespodziewanym i bardzo uciążliwym katarem jedyne o czym się marzy w sobotni poranek to długi i spokojny sen, a później totalne leniuchowanie. Pewnie właśnie dlatego w piątek wieczorem siedzieliśmy przy laptoku i planowaliśmy gdzie by tu się wybrać w góry. Zastanawialiśmy się początkowo nad Łysicą, później stanęło na Turbaczu i po zaplanowaniu całej trasy stwierdziliśmy jednak, że taki ładny dzień na jaki sobota się zapowiadała trzeba spędzić w miejscu, gdzie będą ładne widoczki. I w ten właśnie sposób zamiast się nieco w sobotę wyspać (bo w przypadku opcji z Turbaczem pobudkę planowaliśmy koło 8 rano) zerwaliśmy się punktualnie o piątej, żeby w miarę spokojnie dojechać na Łysą Polanę i wybrać się w Tatry, bo dawno nas tam nie było. A sezon górskich wędrówek warto zakończyć z przytupem. I tak właśnie go zakończyliśmy. 🙂

na zakończenie sezonu selfie w najbardziej mainstreamowym miejscu Tatr. 🙂

       Wyjeżdżaliśmy z Krakowa przed szóstą rano, więc ruch na Zakopiance nie był zbyt duży i droga minęła nam spokojnie. Generalnie jakiś większych korków nie było, ale i tak podróż zajęła nam nieco ponad półtorej godziny i przy wejściu do Tatrzańskiego Parku Narodowego w Palenicy Białczańskiej zameldowaliśmy się dokładnie o ósmej rano.

wschód słońca na Zakopiance.
jak na horyzoncie pokazały się góry aż musieliśmy się zatrzymać.
a w dolinach jeszcze mgły.
i księżyc nieśmiało też jeszcze świecił.
       Pierwszy etap naszej wędrówki był spokojny, bowiem wiódł prostą asfaltową drogą aż do Wodogrzmotów Mickiewicza, gdzie od razu skręciliśmy w las wchodząc na zielony szlak, prowadzący do Doliny Pięciu Stawów Polskich.

spacerkiem do Wodogrzmotów.
i słynne Wodogrzmoty Mickiewicza.

       Widoki zapierały dech w piersiach, chociaż to był dopiero sam początek wędrówki. Zielony szlak był dość uczęszczany i co kilka chwil mijaliśmy kogoś pozdrawiając się radosnym \”cześć\” czy \”dzień dobry\”. Nawet nie czuło się zmęczenia, chociaż droga wiodła chwilami dość ostro pod górę i to bardzo często po wielkich kamieniach bądź stopniach, za którymi średnio przepadam. Niemniej najgorsze było dopiero przed nami. 😉

widok na Dolinę Roztoki.

      Przy Rzeżuchach (1429 m.n.p.m) postanowiliśmy kontynuować drogę zielonym szlakiem, aby dotrzeć do wodospadu Siklawa (1669 m.n.p.m). Tutaj szlak dopiero dał nam w kość, bowiem nie dość, że naprawdę ostro w górę wiodła droga, część kamieni była wilgotna, tłok się zdecydowanie zwiększył, a i pogoda uległa gwałtownemu pogorszeniu. W momencie jakby ochłodziło się o kilka stopni, zaczął wiać naprawdę mocny zimny wiatr (aż chwilami miałam problem z utrzymaniem się na szlaku) i okolicę przed nami zasnuły nisko wiszące chmury. Nie przeszkadzało to jednak nikomu, wszyscy zachwycali się pięknem i bliskością największego wodospadu w Polsce.

podejście do wodospadu.
Siklawa.
chwilami naprawdę stromo było.

       Wejście na górę naprawdę nas zmęczyło, co było o tyle dobre, że nieco rozgrzani byliśmy i aż tak nie czuło się przejmującego zimna panującego dookoła nas. Najbardziej jednak zaskakujący był moment, gdy dotarliśmy do drewnianego mostku nad Wielkim Stawem. Tutaj dopiero było widać jak bardzo zróżnicowana pogoda potrafi być w Tatrach.

widok przed nami na Tatry, w tym na miejsce gdzie planowaliśmy iść.
a stąd właśnie przyszliśmy.

       I właśnie ta zróżnicowana pogoda była powodem zmiany naszych planów, bo jednak woleliśmy nie ryzykować i nie iść prosto w te chmury, zwłaszcza że nasze przygotowanie do takich warunków było słabe. Ale dzięki temu zyskaliśmy doświadczenie i wiemy czego nam brakuje do takich wypraw i co koniecznie musimy mieć przygotowane, gdy w przyszłym roku będziemy porywać się na Rysy. Teraz jednak postanowiliśmy iść do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, spokojnie zjeść śniadanie i zastanowić się nad dalszą drogą.

       Mieliśmy jeszcze nadzieję, że pogoda nieco się po tej stronie poprawi i będziemy jednak mogli iść zgodnie z naszym planem, czyli na Szpiglasowy Wierch. Niestety, nie zapowiadało się, że będzie lepiej. Ciągle tamte rejony tonęły w chmurach, więc postanowiliśmy ruszyć niebieskim szlakiem na Morskie Oko, gdzie żadne z nas nigdy wcześniej nie było.

obowiązkowa foteczka z plecami nie robi takiego wrażenia, gdy jest się opakowanym jak niemowlę zimą. 😉
       Nic o tym szlaku wcześniej nie czytaliśmy, ale zakładaliśmy, że skoro wiedzie na Morskie Oko, to na pewno dość prosty jest. I chociaż nie był, to jednak o wiele przyjemniej szło mi się tym niebieskim niż wcześniej zielonym, mimo iż ten drugi uchodzi za znacznie łatwiejszy. Chociaż podejrzewam, że miałabym odmienne zdanie, gdybym to właśnie niebieskim wchodziła. Początkowo dość mocno się wspinaliśmy, jednak droga wiodła naprawdę bardzo malowniczym szlakiem. I co najważniejsze, cały czas przed sobą mieliśmy niesamowite widoki, bowiem chmury pozostawały za naszymi plecami. A przed nami cały czas świeciło słońce. O wiele przyjemniej się tak szło. 🙂

jeszcze kontrolny rzut oka na stawy, ale chmury ciągle nad nimi wisiały,
więc patrzyliśmy już tylko przed siebie.
     
       Generalnie trasa szlaku niebieskiego wiedzie przez Świstówkę Roztocką w poprzek Opalonego Wierchu, później docieramy do wierzchołka Świstowej Czuby i tam odbijamy w prawo, aby dotrzeć do kotła Świstówki, gdzie powinny rozpościerać się piękne widoki na Wysokie Tatry górujące nad Morskim Okiem. Powinny, bowiem chmury dalej nisko wisiały i szczytów widać nie było. Na szczęście wcześniejsze fragmenty szlaku obfitowały w znacznie lepsze widoki i nawet chwilami można było dostrzec Trzy Korony w Pieninach.

po prawej Tatry Słowackie, mniej więcej na środku w oddali Trzy Korony.

       Schodzenie niebieskim szlakiem nie należało do najprostszych, bowiem chwilami było dość wąsko i ciężko było się mijać na kamieniach. Widać jednak było, że jest to naprawdę uczęszczana ścieżka, bo zdecydowanie więcej osób na niej spotykaliśmy niż na zielonym szlaku. Chwilami jednak zastanawialiśmy się, jak ci ludzie chcą ją przejść, bo jednak wspinaczki trochę było, a niektóre panie w bardzo uroczych kozaczkach prawie do kolan wchodziły. Naprawdę, niektórzy powinni ograniczać się do Morskiego Oka.

pierwsze spojrzenie na Morskie Oko.
najcięższy moment niebieskiego szlaku.
w oddali najwyższe szczyty Tatr.

       Wreszcie dotarliśmy do Morskiego Oka i od razu tego pożałowaliśmy. Tłok i hałas były niesamowite, wejście do schroniska tak trudne, że prawie zrezygnowałam z tradycyjnego kupowania kartki i przybijania pieczątki, ale stwierdziłam, że trochę tak głupio, skoro nigdy więcej nie zamierzam tu dobrowolnie przyjść. Jednak to zdecydowanie nie na moje nerwy, źle się czuję w takim tłumie. Machnęliśmy sobie tylko obowiązkowe foteczki i czym prędzej ruszyliśmy szerokim asfaltem w drogę powrotną na parking. Jeszcze chyba nigdy wcześniej żadna droga tak mi się nie dłużyła i chociaż tempo mieliśmy dość ostre, to i tak dotarcie do samochodu zajęło nam grubo ponad półtorej godziny.

nad szczytami dalej wisiały chmury.
tak to mniej więcej wygląda nad Morskim Okiem.

       Chociaż musieliśmy zmieniać plany to i tak nasza wędrówka zamknęła się w niewiele ponad dwudziestu kilometrach, które zrobiliśmy dokładnie w ciągu siedmiu godzin. Tatry nas nie rozczarowały, bo jednak widoki były niesamowite, żałowaliśmy tylko, że nie udało nam się dotrzeć tam gdzie planowaliśmy. Niemniej w przyszłym roku będziemy tam częstszymi gośćmi, bo przed atakiem na Rysy chcemy ze dwa-trzy weekendy poświęcić na zdobycie innych szczytów, żeby się nieco z Tatrami oswoić. Bo trzeba jednak przyznać, że to naprawdę piękne góry są. Szkoda tylko, że aż tak zatłoczone. 😉

~~Madusia.

77 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *