Podróże

Hiszpańskie opowieści: poszukiwania mostu w Rondzie. ;)

        Nowy rok przywitał nas trzaskającym mrozem, a później spadł śnieg. Zrobiła się zima pełną gębą i coraz bardziej zaczynam tęsknić za wiosną. I jak zwykle w takich chwilach pocieszam się wspomnieniami słonecznych dni spędzonych w przepięknej Andaluzji. Mimo iż był to listopad, to trafiło się nam kilka naprawdę wspaniałych dni, gdy pogoda była totalnie wakacyjna. I właśnie jednym z takich dni był ten, w którym zawitaliśmy do miasteczka z najbardziej chyba znanym mostem w całej Hiszpanii – Rondy. W przeciwieństwie do poprzednich miejsc, które opisałam na blogu, a których szukać można w przewodnikach ze świecą w ręku, Ronda występuje w nich zawsze. Obok Alhambry w Granadzie jest to chyba najpopularniejsze miejsce w Andaluzji. Trochę nas ta opinia przerażała, bowiem  na miejscu spodziewaliśmy się dzikich tłumów, ale  na szczęście, nie było tak źle. 😉

       Jadąc do Rondy byliśmy przekonani, że wiemy o niej wszystko. A mimo to nas zaskoczyła. 😉  Wszystkie przeczytane przez nas przewodniki i artykuły wychwalały niesamowite położenie tego miasteczka, a przede wszystkim absolutnie fantastyczny most przerzucony nad głębokim wąwozem, więc spodziewaliśmy się, że będzie to wszystko widoczne z daleka. A akurat wjeżdżaliśmy z takiej strony, że zupełnie nic widać nie było. I nawet chwilami się zastanawiałam czy przypadkiem GPS nam się nie zepsuł, bo wydawało mi się to niemożliwe. Jednak mimo iż strona nie była najlepsza, to miasteczko było właściwe. Zaparkowaliśmy na podziemnym parkingu, których w Hiszpanii nie brakuje i ruszyliśmy przed siebie typową spacerowo-handlową ulicą, gdzie oczywiście kłębił się tłum ludzi. Szybko więc uciekliśmy w boczną uliczkę, kierując się nadal prosto przed siebie, mając nadzieję, że gdzieś tam znajduje się słynny most. 😉

         W trakcie szukania mostu udało nam się dotrzeć do pięknego rynku, ze świetną fontanną i uroczym pomnikiem przesympatycznego pana w okularkach. Tutaj zdecydowanie kwitło życie miasta, bowiem wszystkie stoliki wokół rynku były okupowane przez turystów, pijących przedobiednią jeszcze kawkę. Nawet chwilę się zastanawialiśmy czy nie szukać jakiegoś miejsca, ale we wcześniejszym miasteczku wypiliśmy już jedną kawusię, a i nie za bardzo chcieliśmy marnować czas, zwłaszcza że jeszcze nie znaleźliśmy mostu. Pokręciliśmy się chwilę tutaj i ruszyliśmy dalej przed siebie. 😉

       Miałam nadzieję, że na końcu niezwykle długiego spacerniaka będzie wreszcie most, ale nic bardziej mylnego. Natrafiliśmy za to na drugie miejsce, z którego słynie Ronda. Jest to Plaza de toros de Ronda, czyli arena walki z bykami. I to najstarsza arena, bowiem pochodząca z 1785 roku, a będąca ciągle w użyciu, chociaż obecnie tylko dwa razy w roku. Mieści się tutaj także muzeum corridy, ale nie wchodziliśmy do środka, bo nasze myśli ciągle były zaprzątnięte mostem. Przecież nie mógł się ot tak schować przed nami. 😉

        Doszliśmy jednak do wniosku, że takie szukanie po omacku jest nieco bez sensu, więc zahaczyliśmy o centrum informacji turystycznej, szczęśliwie znajdujące się tuż obok areny walki. Dostaliśmy piękną mapę, a sympatyczna Hiszpanka wytłumaczyła nam, gdzie mamy się udać, żeby odnaleźć cel naszej wędrówki. Okazało się, że właściwie jesteśmy już całkiem blisko, wystarczyło skręcić w prawo, przejść kawałek i bylibyśmy na moście. Jednak pani z informacji doradziła nam, że o wiele ładniejsza jest droga naokoło. Zaraz obok centrum informacji i areny walk znajduje się Park Alameda del Tajo, który kończy się na skraju wysokiego i niezwykle malowniczego urwiska. Z tego miejsca po raz pierwszy zobaczyliśmy jak interesujące położenie ma Ronda.

          Pierwsze wrażenie było niesamowite. Tak fantastycznego miejsca chyba jeszcze w swoim życiu nie widziałam i w pełni rozumiałam zachwyty, z jakimi spotykałam się w internecie. A ciągle nie zobaczyłam na żywo słynnego mostu. 😉 Brzegiem wąwozu na skałach wytyczono ścieżkę, którą można było do niego dotrzeć. Aż tak wielu ludzi się na niej nie znajdowało, dzięki czemu można było podziwiać piękno okolicy. Szczególnie uderzyło mnie umiejscowienie tarasu widokowego, z którego kilka chwil wcześniej zachwycałam się okolicą. Gdybym najpierw zobaczyła go z tej strony, to zapewne nie weszłabym na niego. Stojąc tam zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka przepaść znajduje się pode mną. Nawet na zdjęciach wygląda to imponująco.

andaluzyjskie kociaki. 😉
gdzie ja tam wlazłam. 😉

        I wreszcie dotarliśmy do mostu. I nie rozczarował mnie, oj wprost przeciwnie. Na żywo wygląda jeszcze piękniej i jeszcze bardziej monumentalnie niż na jakimkolwiek zdjęciu. I naprawdę jest położony absolutnie niesamowicie. Łączy ze sobą dwie części miasta – arabską i tą powstałą po rekonkwiście, ma sto metrów wysokości i góruje nad wąwozem El Tajo. A do tego po obu stronach wąwozu znajdują się casas colgadas, czyli kamienice przylegające bezpośrednio do jego krawędzi. Nie da się nie zachwycać tym miejscem. 🙂

         Przechodząc przez most zauważyliśmy, że w dole wąwozu znajdują się ludzie. Od razu postanowiłam, że ja też tak chcę, bo głównie zdjęcia z takiej perspektywy można zobaczyć w sieci. Nie bardzo jednak wiedzieliśmy jak tam dotrzeć, więc znowu zdaliśmy się na czuja. Oczywiście wybraliśmy najgorszą z możliwych dróg, bo zamiast po prostu skręcić od razu w prawo i iść wzdłuż ścian wąwozu, poszliśmy prosto, a później w lewo. W rezultacie przeszliśmy na drugą stronę miasteczka, gdzie też nie brakowało niezłych widoków. 😉

tu trzeba było skręcić.

       Dzięki wybraniu takiego kierunku, trafiliśmy na Puerta de Almocábar, czyli bramę, na którą nawet można było się wdrapać. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę przy placu Plaza de la Duquesa de Parcent, gdzie znajduje się kościół Santa María La Mayor, wybudowany na miejscu dawnego meczetu. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nam spodobał się także sam plac, bowiem słońce zaczęło dość mocno przygrzewać i przyjemnie było się schronić na kilka chwil w cieniu drzew rosnących przy skwerze. Przy jednym z jego boku znajduje się niezwykle charakterystyczny budynek Ayuntamiento De Ronda. Jest to po prostu ratusz z przepiękną arkadową fasadą, który został przebudowany w XX wieku. Też prezentuje się całkiem nieźle. 😉

       Przerwę na placu wykorzystaliśmy nie tylko na odpoczynek, ale także na bliższe zapoznanie się z mapą, żeby nie błądzić po raz kolejny. Ta część Rondy charakteryzuje się typową zabudową pueblos blancos, czyli uliczki są wąskie, kręte i nigdy nie wiadomo gdzie nas zaprowadzą, dlatego musieliśmy się wreszcie zacząć posiłkować mapką. Po kilku minutach udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie można było zejść w dół wąwozu. Od razu na początku znajdował się znak, że ścieżka tam wiodąca nie jest w najlepszym stanie, dlatego też należy zachować na niej szczególną ostrożność.

upragniona droga w dół wąwozu. 🙂

        Muszę przyznać, że dotarcie do tego miejsca było warte tylu chwil błądzenia. I gdyby nie udało nam się tutaj przyjść, byłabym bardzo rozczarowana i uważałabym wizytę w Rondzie za niekompletną. Dopiero z tej perspektywy widać dokładnie jak spektakularnie wygląda Puente Nuevo. Można było także dojrzeć mały wodospad, jaki tworzyły wody rzeki Guadalevín. Absolutnie przepiękne miejsce. I do tego jeszcze udało nam się trafić na świetną miejscówkę do robienia zdjęć, chociaż nieco się bałam, że rodzina je okupująca nie zejdzie z niego przez następną godzinę. Miejscem tym był bowiem kamień, na którym można było spokojnie pozować do fotografii z idealnym widokiem na most. Sami też spędziliśmy na nim kilka chwil. 😉

kamień widokowy. 🙂

        Nasyceni widokami ruszyliśmy w drogę powrotną. Akurat musiał zacząć się czas sjesty, bo ulice nieco opustoszały, część sklepów została zamknięta. Zastanawialiśmy się nad zjedzeniem czegoś w knajpach w widokiem na most, ale niestety piękno okolicy było wliczone w cenę posiłku, więc musieliśmy z niego zrezygnować. Rzuciliśmy jeszcze okiem co widać po drugiej stronie, ale ta nieco mniej widowiskowa jest, toteż nie zajęło nam to zbyt wiele czasu. Zahaczyliśmy jeszcze o Mc Donalda, żeby kupić coś zimnego do picia i poszliśmy prosto do samochodu. 🙂

dzień bez alkoholu – 15 listopada. 😉

       Wyjeżdżaliśmy z Rondy inną drogą niż ta, która nas tutaj przywiodła, więc przez dłuższy czas wypatrywałam, czy przypadkiem nie będziemy mijać jakiegoś miejsca, gdzie będzie ją widać z daleka. Tym razem nam się poszczęściło, bo po kilkunastu kilometrach udało się znaleźć takie miejsce. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, Tomasz szybko zjechał na pobocze, ja wypięłam się z pasów, wyskoczyłam z samochodu i zrobiłam szybko kilka zdjęć. Niestety, w Andaluzji nie spotkaliśmy zbyt wielu miejsc, gdzie można się spokojnie zatrzymać i porobić zdjęcia okolicy, co we Włoszech zdarzało się dość często. Nie mówię, że nie było takich miejsc, tylko nie do końca rozumiałam intencje, które kierowały tymi, którzy je budowali/wyznaczali. Ja bym zrobiła to zupełnie inaczej. Chociaż z drugiej strony, znając mnie, byłoby co kilkaset metrów, bo mniej więcej co tyle uważałam, że trzeba się zatrzymać, bo jest piękny widoczek. Dobrze, że Tomasz jest wyrozumiałych kierowcą i zwykle się zatrzymuje tam, gdzie poproszę. Nawet jeśli czasem jest to po prostu okrzyk: \”zatrzymaj się, tutaj, teraz\”. Ale za to go kocham. 😉

         Na zakończenie muszę stwierdzić, że warto poszukać mostu w Rondzie, warto pobłądzić po miasteczku, warto się nawet w nim zgubić. Jest to naprawdę absolutnie fantastyczne miejsce, położone niezwykle malowniczo. Całkowicie rozumiem jego popularność i chociaż zwykle nie przepadam za tak popularnymi i turystycznymi miejscami, to Ronda totalnie podbiła moje serduszko. Jest to jedno z tych miejsc, które chce się zobaczyć na własne oczy i chce się je zapamiętać na zawsze. I w moim przypadku na pewno tak będzie. :)))

~~Madusia.

28 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *