Lifestyle

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

       Kolejny rok za nami. Było to kilkaset naprawdę niesamowitych dni, przeplatanych chwilami wzlotów i upadków, zaskakujących wydarzeń i realizacji tych naprawdę długo wyczekiwanych planów. I mimo iż nie wszystko poszło zgodnie z moimi wcześniejszymi założeniami i po mojej myśli, to jestem zadowolona, bo tak właściwie nie mam powodów do narzekań. Mogę spokojnie skończyć ten rok słowami, że jestem szczęśliwa i mam nadzieję, że podobnie będzie w tym nowym, zaczynającym się dzisiaj o północy. Powtarzając słowa sprzed trzystu sześćdziesięciu pięciu dni – oby ten nadchodzący rok nie był gorszy. I tak też życzę Wam wszystkim z całego serduszka. ;*
        I w zgodzie z tradycją – małe podsumowanie minionego roku, bo czy jest lepszy czas na jego wykonanie niż ostatni dzień roku. 🙂

spoglądanie w dal z nadzieją, że nadchodzący rok nie będzie zły. 🙂
       Tegoroczny sezon wyjazdowy rozpoczęliśmy z przytupem i pod koniec stycznia wróciliśmy na kilka absolutnie przeuroczych dni do Włoch. Zakochani w Toskanii, postanowiliśmy poznać kolejną krainę i wylądowaliśmy w Lombardii. W planach było Bergamo i Mediolan, które przywitały nas przepiękną i ciepłą pogodą, aż żal było wracać do zaśnieżonego wtedy Krakowa. Podczas wyjazdu najbardziej zaskoczył mnie fakt, że zdecydowanie bardziej spodobało mi się Bergamo, traktowane nieco po macoszemu przez turystów, bo wszyscy tylko lądują na tutejszym lotnisku i od razu jadą prosto do stolicy Lombardii. A to błąd, bo Bergamo jest naprawdę fantastyczne, zarówno Górne jak i Dolne Miasto. Do tego niepowtarzalne widoki na góry i świetne jedzenie. Koniecznie musimy tam jeszcze kiedyś wrócić, bo urzekło mnie totalnie to miejsce. 🙂

       Po powrocie z Włoch ciężko było wrócić do szarej rzeczywistości. Jednak zima zdecydowanie nie jest moją porą roku i o wiele gorzej mi się wtedy żyje. Z założenia siedzę wtedy w domu i staram się jak najmniej z niego wychodzić. W tym roku zrobiłam jednak mały wyjątek i w kwietniu wybrałam się na wyjazd naukowy z mojej uczelni w góry. Pierwszy raz miałam okazję pohasać po ośnieżonych Tatrach i chociaż nie zapuszczaliśmy się zbyt wysoko, to i tak zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Jest spora szansa, że gdy zatęsknię na wiosnę za górskimi szlakami, to śnieg nie będzie wielką przeszkodą, by się tam wybrać ponownie. Bo jednak dla takich widoków warto czasem trochę przemoknąć. 😉

       Widok zaśnieżonych Tatr dość szybko zamieniliśmy na niemalże letnie już krajobrazy Chorwacji, gdzie na początku maja wybraliśmy się w tygodniowy rejs po Morzu Adriatyckim. Po ostatnich moich przeżyciach na Bałtyku trochę bałam się wejść ponownie na jacht, na szczęście nic strasznego się nie działo i pogoda dopisywała nam fantastycznie. Stwierdziłam też wtedy, że Chorwacja od strony morza wygląda jeszcze piękniej niż od strony lądu. A jeśli szczęście będzie mi sprzyjało (i łaskawy grafik w pracy), to znowu w maju powrócimy na znajome i przyjazne wody. Mam nadzieję, że się uda, chociaż tutaj nie do końca wszystko jest zależne ode mnie.

       Miesiące wakacyjne, zgodnie z naszym zwyczajem, spędzaliśmy głównie w Krakowie, czasem tylko wyrywając się gdzieś na kilka dni. Najbardziej z tych wszystkich wypadów utkwił mi w pamięci (i to chyba na całe życie) ten w Bieszczady, gdy wpadłam na niezwykle inteligentny pomysł oglądania wschodu słońca na szczycie Połoniny Caryńskiej. W środku nocy, gdy jechaliśmy tam i gdy wchodziliśmy przez ciemny las, uważałam, że był to wyjątkowo beznadziejny pomysł i byłam zła na Tomasza, że nie okazał się być głosem rozsądku (którym zawsze jest) i bez żadnych wątpliwości przystał na mój pomysł. Wszystko oczywiście odmieniło się wraz z pojawieniem się słońca, które rozproszyło panujące wokół nas ciemności i ukazało piękno okolicy w czystej postaci, której nie zakłócało dosłownie nic. Przez dwie godziny upajaliśmy się w ciszy i spokoju niesamowitymi widokami, które wynagradzały z nawiązką wszystkie chwile strachu i zwątpienia. To zdecydowanie był jeden z najpiękniejszych momentów mijającego roku. 🙂

        Poza Bieszczadami jeszcze dwa wyjazdy szczególnie zapadły mi w pamięć podczas wakacyjnych miesięcy. Pierwszym był dość spontaniczny wyjazd do Zagrzebia, gdzie Tomasz miał służbowe spotkanie, a ja zabrałam się z racji wolnego miejsca w samochodzie. Niestety poplątały się wtedy nieco plany i miałam samotne zwiedzanie stolicy Chorwacji w temperaturze sięgającej powyżej czterdziestu stopni. Takiego upału nigdy w życiu nie przeżyłam (a mieszkamy teraz na poddaszu ;p) i teraz każdy inny uważam za nieszkodliwy. Nawet w saunie się już prawie nie pocę. ;p A drugim wyjazdem, który ciepło wspominam (chociaż nie tak ciepło jak Zagrzeb), jest ten w Tatry, gdy z okazji urodzin Tomasza wdrapywaliśmy się na szczyt Koziego Wierchu. Dawno się tak nie zmęczyłam jak podczas wchodzenia i schodzenia tam, ale zdecydowanie warto dla takich widoków się powspinać. Absolutnie fantastyczne Tatry, które są jednym z piękniejszych miejsc w naszym kraju. Szkoda tylko, że zwykle tak niesamowicie oblężonym przez turystów. 😉



      
          Poza Tatrami i Bieszczadami, odwiedziliśmy też Sudety, by i tam nieco pohasać po górach i pozdobywać szczyty Korony Gór Polski. Udało nam się wejść na Wielką Sowę i Biskupią Kopę, dzięki czemu zbliżyliśmy się prawie do półmetka całego przedsięwzięcia. Muszę jednak przyznać, że nieco zaniedbaliśmy Koronę w tym roku, ale też nie bardzo mieliśmy czas jeździć, bo jednak trzeba było się przygotowywać do kolejnego wielkiego wydarzenia roku 2015, którym były nasze obrony prac magisterskich. Z moją oczywiście było mnóstwo przebojów, kilkukrotne przekładanie terminu, trzysta milionów poprawek, ale wreszcie w październiku wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i pod koniec miesiąca oboje zostaliśmy w końcu absolwentami naszej pięknej Alma Mater.

       W ramach nagrody po obronie wybraliśmy się w miejsce, które pokochałam miłością szczerą i bezwarunkową od pierwszego wejrzenia. Hiszpańska Andaluzja, bo to właśnie o niej mowa, przywitała nas na początku listopada z otwartymi ramionami. I prawdziwie letnią pogodą. I niewielką ilością ludzi. I niesamowitymi widokami. I pięknymi miejscami. Nasza marszruta była wyjątkowo napięta, bo za pierwszym razem chciałam zobaczyć jak najwięcej się dało, skupiając się jednak na mniejszych miasteczkach niż wielkich ośrodkach. Dlatego też z większych miast zajrzeliśmy jedynie do Granady, Alicante i Kadyksu. Zdecydowanie lepiej chłonie się atmosferę w tych mniej zatłoczonych miejscach i tak było tym razem. Te magiczne dziesięć dni dało mi prawdziwego kopa energetycznego i motywacyjnego i przyznam szczerze, że na samo wspomnienie tego wyjazdu uśmiecham się pod nosem i humor mi się poprawia. 🙂

        Generalnie, tak jak napisałam na początku, nie mogę narzekać. Naprawdę wszystko powoli jakoś się układa i mam nadzieję, że będzie tak dalej. Nie zawsze jest łatwo, nie zawsze jest przyjemnie, ale dzięki tym gorszym momentom, można prawdziwie docenić to, co jest dobre i piękne w naszym życiu. I tego właśnie życzę Wam na nadchodzące trzysta sześćdziesiąt sześć dni – żebyście potrafili doceniać to, co już macie. A wtedy odkryjecie, że wszystko jest możliwe. ;*

~~Madusia.

27 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *