Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: magiczna Ślęża.

     Wtorek rano to dobra pora na notkę – pomyślałam wstając dzisiaj z łóżka i po wyprawieniu mojego mężczyzny do pracy szybciutko przystąpiłam do pisania. Co prawda, jako pierwsza czekała mnie przeprawa ze zdjęciami, gdyż z powodu nagłej śmierci mojego laptoka dostęp do nich stał się dość utrudniony. I tak wyszło, że dzisiaj do pracy z Tomaszem powędrował dysk, na którym wszystkie je składuję. Ale nie załamujmy się, szybko sobie przypomniałam, że przecież zdjęcia z ostatnich wypraw górskich ciągle są na aparacie, więc wystarczy znaleźć kabelek i podłączyć go do komputera (na szczęście, Tomasz jako wiano do wspólnego mieszkania wniósł stacjonarny komputer, więc przynajmniej mam z czego korzystać w tych smutnych samotnych chwilach). Oczywiście wcale nie było to takie proste, ponieważ jestem w połowie zmiany aranżacji dolnego poziomu mieszkania, więc szukanie kabla trochę mi zajęło w panującym tam bałaganie. Wreszcie szczęśliwa przybiegłam z aparatem do komputera na górę, podłączyłam go i już chcę radośnie zgrywać odpowiednie zdjęcia, gdy nagle pokazuje mi, że wszystko fajnie spoko, tylko brakuje karty pamięci. I zdjęć nie ma. Chwila paniki, zastanowienia i odkrycie, że karta (jak praktycznie zawsze) została w laptoku. Kolejna runda po schodach, pod którymi między stertami różnych dziwnych rzeczy mieszka obecnie mój niedziałający sprzęt i wreszcie okrzyk radości, bo mam kartę. I są zdjęcia. I tak oto powstała właśnie ta notka. Zapraszam serdecznie, doceńcie poświęcenie. ;p

       Wyjątkowo w tym roku sezon górski nam nie dopisuje, dlatego wymyśliłam, że po powrocie z Hiszpanii możemy jeszcze skoczyć w Sudety na trzy dni. Do Krakowa przylecieliśmy w czwartek wieczorem, przepakowaliśmy się, przespaliśmy we własnym łóżku i w piątek rano wyruszyliśmy w drogę. Nocleg mieliśmy w Pisarzowicach nieopodal Kamiennej Góry, ale przed przyjazdem tam chcieliśmy jeszcze radośnie wtuptać na Ślężę. Miało to być nasze drugiej starcie z nią, bowiem w zeszłym roku sztuka ta nam się nie udała. Wielka Sowa trochę nas zmęczyła, pogoda była niepewna i koniec końców w Sobótce wylądowaliśmy dość późno, a wejście na Wieżycę okazało się zbyt strome, żebyśmy mieli siłę iść dalej. W drodze powrotnej okazało się, że rezygnacja była naprawdę dobrym wyjściem, gdyż rozpętała się tak szalona burza, że niechybnie byśmy tam na górze mieli niezwykle wesoło. Zwłaszcza że przecież Ślęża to góra czarownic, a jak głosi legenda podczas burz diabły próbują dostać się do piekła. 😉

tutaj tekst legendy, który wita nas na wejściu.
        Tym razem postanowiliśmy wejść od łatwiejszej strony, bo jednak zmęczenie po Hiszpanii gdzieś tam w nas tkwiło i woleliśmy nie ryzykować dzikich wędrówek, zwłaszcza w perspektywie tego, że w następnym dniu mieliśmy w planach królową Sudetów, czyli Śnieżkę.
        Podróż przez nasz piękny kraj niestety nie należy do przyjemnych, bowiem jazda po autostradzie to chyba najbardziej stresująca rzecz na świecie. W Hiszpanii i generalnie za granicą ludzie jeżdżą zdecydowanie spokojniej i bezpieczniej (nawet szaleni Włosi), zaś u nas drżę niemal na każdym kilometrze. Paradoksalnie najbezpieczniej czułam się pod koniec drogi, gdy GPS wysłał nas w podróż po malutkich wioseczkach dolnośląskich. Tam zdecydowanie spokojniej było, a i widoki dopisywały i był czas je podziwiać. Szczególnie, że na horyzoncie pojawiła się bohaterka dnia, która z każdym kolejnym kilometrem wyglądała coraz dostojniej.

          Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy na Przełęczy Tąpadła, gdzie znajduje się wielki bezpłatny parking, więc nie było problemu z zostawieniem samochodu ani z przebraniem się w strój roboczy. 😉 Dochodziła godzina szesnasta, słońce pięknie świeciło, był piątek i przed nami była góra do zdobycia – czego można więcej chcieć. 😉 Szlak żółty od samego początku nie należał do wyjątkowo wymagających, prowadził prosto na górę w godzinkę. Trochę nas irytował fakt, że była to również droga wjazdowa na szczyt i do tego dość mocno użytkowana przez przeróżne środki transportu. Dodatkowo jeszcze odbywał się w kościółku na górze ślub, bowiem mijała nas para młoda w dżipie, zaś na dole przy ośrodku czekał tłum gości. Naprawdę fajnie wyglądaliśmy w krótkich spodenkach, górskich butach, z plecakami na plecach przechodząc obok grupy wystrojonych w kiecki, szpilki bądź garnitury i lśniące lakierki ludzi. 😉 Swoją drogą ciekawe miejsce na ślub. 😉

       Jak się okazało w trakcie drogi na Ślężę wiodą także szlaki archeologiczne oznaczone symbolem niedźwiedzicy, które mnie osobiście zafascynowały. Nie mieliśmy jednak na tyle czasu, żeby zgłębić go w całości, jedynie troszku widzieliśmy. Mniej więcej w połowie drogi odbiliśmy kawałek w bok, na skałki należące do zespołu \”Skalna\”. Tablica informowała, że łatwo się wśród nich zgubić, dlatego też nie zapuszczaliśmy się w nie głębiej.

        Droga na szczyt nie była zbyt wymagająca, zajęła nam niecałą godzinę. Widoczków praktycznie żadnych w trakcie nie było, jedynie wzrok przykuwały formacje skalne. I coraz większe tłumy ludzi, których tutaj naprawdę nie brakowało, mimo faktu, iż był piątek. 😉

         Na szczycie naszą uwagę przykuł kościółek, spodziewaliśmy się, że będzie można wejść na jego wieżę i rozejrzeć się dookoła. Niestety, wszystko było pozamykane na cztery spusty. Świetnym punktem widokowym byłaby także wieża radiowo-telewizyjna, tam jednak też nie można było wejść. Schronisko zaś żadną wieżą nie dysponowało, więc jedynie zakupiliśmy w nim pocztówkę i przybiliśmy na niej pamiątkową pieczątkę. Usiedliśmy w jednym miejscu skąd roztaczał się widok na okolicę (gdzie można było dojrzeć Wrocław) i zjedliśmy kanapki. Trochę nas ten szczyt rozczarował, dlatego bardzo ucieszył nas szlakowskaz przy schronisku pokazujący, że generalnie na szczyt Ślęży to jeszcze pięć minut stąd jest. Znaczy się – może coś jeszcze ciekawego będzie. Bo tutaj poza słynną niedźwiedzicą, niewiele mi się podobało. 😉
słynna niedźwiedzica, piękna nieprawdaż?

        Po kilkunastu krokach szlakiem za kościółkiem okazało się, że jednak jeszcze będzie przepięknie. Naszym oczom bowiem ukazała się wieża. I do tego otwarta, wystarczyło tylko wspiąć się po wąskich stopniach na samą górę. Ogromnym plusem był także fakt, że zaskakująco mało osób o niej wie, bo spędziliśmy na niej w samotności kilka ładnych minut. Nie, żebym jakoś szczególnie rozpaczała na tym faktem. 😉 Jedyne co mnie smuciło to fakt, że nigdy (ale to absolutnie nigdzie) nie spotkaliśmy żadnej tabliczki z nazwą i wysokością góry. Trochę smuteczek, ale i tak było pięknie, a widoki w pełni nas usatysfakcjonowały. 😉

obowiązkowe selfie na szczycie. 🙂
na szczycie Ślęży – 718 m.n.p.m.

         
      W drodze powrotnej planowaliśmy zrobić jakąś pętelkę, ale skończyło się na powrocie tą samą trasą, bo mimo wszystko zmęczenie trochę nas (a głównie mnie ;p) już łapało. Cała trasa naprawdę nie była wymagająca, praktycznie żadnego podejścia (mimo iż różnica wysokości to mniej więcej czterysta metrów). Łącznie kilometrów wyszło nam koło 7-8 (ciężko niestety dokładnie powiedzieć, bo w pewnym momencie GPS przerwał nam naliczanie trasy i nie do końca wiemy ile w końcu było ;p). Była to taka idealna przebieżka przed następnym dniem i Śnieżką, która miała być zdecydowanie bardziej wymagająca. I taka też była, ale o tym w kolejnych opowieściach. ;*

wszędzie wlezę ;p

~~Madusia.

Ps. Szczyt nr 11 w naszej wspólnej Koronie Gór Polski. Jeszcze 17 do końca. ;p

25 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *