Jedzenie,  Kraków

Mój własny Kraków: Restaurant Week Polska w L’atmosphere Restaurant&Bar.

       Koniec października zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim jesień, która w Krakowie ma ostatnio przeróżne oblicza. Raz jest ciepło i słonecznie, a następnego dnia szaro, buro i smogowo. Trzeba się przyzwyczaić, zwłaszcza że dzisiaj zmienialiśmy czas i teraz to dopiero będzie ciemno, gdy słońce (o ile się pojawi) będzie znikać po szesnastej. Nie ma co jednak narzekać, trzeba sobie znaleźć jakiś sposób na radzenie z jesienną chandrą. Dobrym sposobem jest jedzenie i pewnie dlatego Restaurant Week jest organizowany właśnie w tym czasie. Od kilku lat bierzemy udział w tym wydarzeniu i przyznam szczerze, że należy ono do grona moich ulubieńców. Bo może i nie widać tego po mnie, ale jednak lubię sobie czasem dobrze zjeść. A tutaj mam chwilami niepowtarzalną okazję na spróbowanie smaków, które normalnie nie goszczą na moim talerzu. 😉 Tym razem postanowiliśmy poszerzyć nasze kulinarne horyzonty wyprawą aż na lotnisko w Balicach, gdzie w hotelu Hilton mieści się L\’atmosphere Restaurant&Bar. I była to naprawdę pyszna wyprawa. <3

       Zasady Restaurant Week są proste – wybiera się miasto, restaurację i w cenie 49 złotych dostaje się trzydaniowy zestaw obiadowy, na którego zjedzenie ma się 90 minut. Najczęściej w danej restauracji są dwa do wyboru, z czego jeden zwykle jest wegetariański. My zawsze bierzemy obie wersje, ponieważ jeśli w jednym zestawie coś mi nie podchodzi, to bardzo duże prawdopodobieństwo, że w drugim akurat to danie zjem. I dlatego często się nimi zamieniamy, wprowadzając zamieszanie wśród kelnerów. 😉 W L\’atmosphere nie musieliśmy mieszać, bo każdy znalazł w swoim menu to co smakowało mu najbardziej. 😉 Rezerwację mieliśmy na godzinę 16, więc tłumów nie było – właściwie byliśmy jedyni, nie licząc dwóch stolików, przy których toczyły się bardzo poważne biznesowe (a nawet polityczne) dyskusje. 😉 Pozytywnie zaskoczyło nas czekadełko, które podała nam przemiła pani kelnerka – trzy rodzaje chleba z masłem z grubą solą. Przyznam szczerze, że brzmi to szalenie prosto, ale było niesamowicie smaczne. Ale też i bardzo głodni po pracy byliśmy. Do tego za chwilę na stoliku pojawił się też restauracyjny drink, czyli martini z tonikiem (jest to prezent od sponsora i przy robieniu rezerwacji można zdecydować się na niego bądź też nie), a po nim pojawiły się przystawki. Tomek miał terrinę z gęsi i mangalicy, a w tym….fois gras, gęsie żołądki, wyborna mangalica, borówka brusznica i focaccia. Jak dla mnie wyglądało to średnio, ale mówił, że było przepyszne. Nie wiem, nie chciałam próbować. U mnie pojawiła się pieczona dynia piżmowa z kozim serem z dodatkiem pistou z kolendry oraz salsefii, co było daniem poprawnym, ale niestety bardzo zdominowanym przez dynię, która skutecznie niwelowała pozostałe smaki. Dobre, ale bez szału. No i ładnie wyglądało. 😉
terrina.
i pieczona dynia.
       Daniem głównym w wersji męskiej była szarpana jagnięcina z karmelizowaną cebulą, zaskakująca musztarda pomidorowa, ser cheddar i sos bernoise. Trochę skromnie wyglądała, ale wg Tomasza smakowało absolutnie przepysznie. Osobiście spróbowałam tylko tej zaskakującej musztardy pomidorowej i naprawdę zaskakiwała, ale bardzo pozytywnie. Fajny dodatek do dania. W wersji kobiecej pojawił się stek z łososia bałtyckiego, a do tego buraki zasmażane, puree ziemniaczane i aromatyczny sos beure blanc. Poza tymi burakami, które były w formie bardzo w stylu puree (którego nie lubię) smakowało przepysznie – łosoś był przyrządzony idealnie w punkt i rozpływał się w ustach. Pychota. 😉
szarpana jagnięcina.
łosoś w wersji omnomnom. 
        Trzecim i ostatnim daniem tego menu był oczywiście deser. I jakoś tak często się składa, że zwykle jest to najpyszniejsza potrawa całego zestawienia. Tym razem też tak było. Tomasz dostał serniczek z coulis malinowym i lodami z rokitnika, który prezentował się całkiem zacnie, ale niestety był niczym w porównaniu do tego co pojawiło się przede mną. W menu pozycja została nazwana: \”tamaryndowiec jakiego nie znacie – zaskakujące lody z tamaryndowca z dodatkiem maślanki, pismanye i pistacji\”. Maślanka sama w sobie mnie odrzuca, ale zupełnie o tym nie myślałam, patrząc na tą małą chmurkę szczęścia, która uśmiechała się do mnie z talerza. Był to naprawdę zaskakujący deser, bowiem praktycznie nie miał w sobie słodyczy – lody były przyjemnie kwaśne, jedynie ta biała chmurka (będąca watą cukrową) ją w sobie miała, ale też nie taką oczywistą. Zdecydowanie był to najlepszy deser jaki zdarzyło mi się zjeść od dawna. 🙂
serniczek.
i niebo na talerzu. 🙂
       Podsumowując, kolejny raz wybraliśmy naprawdę przepyszną restaurację, do której sami z siebie raczej byśmy się nie wybrali. Niestety, lokalizacja nie sprzyja wpadaniu tam na zwykły obiad, ale po informacji, że mój deser znajduje się na stałe w menu jesteśmy pewni, że jeszcze kiedyś tam specjalnie dla niego wrócimy. Bo naprawdę warto! 🙂
~~Madusia.

8 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *