Jak dobrze nam zdobywać góry: zimą do Murowańca przez Psią Trawkę
Ponad pięć miesięcy temu napisałam ostatniego posta na blogasku i zamilkłam. Ostatni pandemiczny rok wywraca wszystko do góry nogami, więc żeby znaleźć coś pozytywnego w tym całym chaosie, postanowiłam wrócić do pisania. Nie mógł to jednak być ot taki sobie powrót, bo tych w ostatnich dwóch latach było całkiem sporo, nie, ja potrzebowałam czegoś więcej. 😉 Stanęło koniec końców na własnej domenie i profesjonalnie wykonanym logo, z którego jestem absolutnie dumna (a jeszcze bardziej z mojej graficzki Marty, która je wymyśliła i stworzyła, chapeau bas Marta, naprawdę!). Na ile mnie to wszystko zmotywuje do pisania – nie wiem – ale mam nadzieję, że na długo, bo mam sporo do opisania i liczę, że będziecie tu zaglądać. Długo się zastanawiałam, co powinno być pierwszą opowieścią po powrocie do blogosfery i zdecydowałam się na zimowe Tatry. Dopiero drugi raz w życiu wędrowałam po nich w śniegu i jestem tym totalnie oczarowana. I tym oczarowaniem chciałabym się właśnie dziś podzielić i to uwaga! – zdjęcia bez żadnej obróbki, tylko to, co wyszło nam z aparatu. 🙂
Podróżowanie w pandemii nie jest proste, zwłaszcza gdy pozamykane są hotele, więc gdy tylko w lutym pojawiła się możliwość wyjazdu, skorzystaliśmy prawie natychmiast. Przy okazji zapakowaliśmy laptopy i pozwoliliśmy sobie na dwa dni zdalnej pracy z widokiem na Tatry (co było absolutnie cudownym doświadczeniem). Pogoda dopisywała tak bardzo, że postanowiliśmy wyruszyć na zimowy spacer z Murzasichla (gdzie jest nasz ulubiony nocleg, o którym pewnie niedługo też napiszę) na Psią Trawkę. Samo dotarcie do Brzezin, gdzie rozpoczyna się czarny szlak, zajęło nam prawie pół godziny, bo spacerowanie zimą po chodnikach jest sportem niemalże ekstremalnym, gdyż na nich właśnie zalega cały śnieg z ulicy. Gdy tylko dało się uciec na boczną ścieżkę, odetchnęliśmy z ulgą i rozkoszowaliśmy się pięknymi widokami i pięknym słońcem.
Z racji faktu, że w górach nie byliśmy od kilku ładnych miesięcy (trochę hasaliśmy latem po Sudetach) nie chcieliśmy przesadzić z długością spaceru i dlatego Psia Trawka wydała nam się idealnym miejscem. Wiadomo jednak nie od dziś, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i podobnie jest z górami – wciągają. Na Psią Trawkę czarnym szlakiem z Brzezin dotarliśmy w pół godziny i byliśmy tak oczarowani pogodą i warunkami panującymi na szlaku (idealnie wydeptany i przyczepny), że stwierdziliśmy, iż głupio tak wracać. A że na szlakowskazie radośnie pysznił się napis „Hala Gąsienicowa” 1 h 20′ poczuliśmy pokusę. Szybko przeliczyliśmy czas potrzebny na dojście do schroniska Murowaniec i z powrotem do hotelu i wyszło, że damy radę. I ruszyliśmy dalej przed siebie czarnym szlakiem, który chwilami przypominał prawdziwą Krainę Śniegu.
Spacer minął nam naprawdę szybko i w godzinę znaleźliśmy się pod schroniskiem w Murowańcu, przed którym kłębił się całkiem spory tłum ludzi. Stwierdziliśmy, że nie będziemy się za bardzo z nimi bratać i zachowując bezpieczny dystans przycupnęliśmy na jedynej wolnej (od ludzi i śniegu) kłodzie drewna, żeby spokojnie odpocząć i napić się grzanego wina. Nie brakło także kilku chwil na podziwianie malowniczej panoramy szczytów widocznych z Hali Gąsienicowej, które lśniły w słońcu jakby były posypane cukrem pudrem. Mieliśmy jednak świadomość, że w połowie lutego ściemnia się już w okolicach godziny szesnastej, więc odpoczynek był dość krótki i trzeba było ruszyć w drogę powrotną.
Wracaliśmy po swoich śladach, czarnym szlakiem do Suchej Wody, gdzie skręciliśmy w lewo i wkroczyliśmy na szlak czerwony, prowadzący do Toporowej Cyrhli. Śmiałam się, że powrót to miał być z górki, a dopiero na czerwonym szlaku natrafiliśmy na kilka chwil dość forsownej wspinaczki w górę. Tutaj za bardzo nie było czasu na podziwianie widoków – z dwóch powodów – w sumie niewiele ich było widać i trzeba było bardzo uważnie kroczyć, bowiem ruch tutaj był zaskakująco spory, a wydeptany szlak raczej jednoosobowy, więc o wyprzedzaniu nie było mowy. Chyba że chciało się wpaść w zaspę tak po kolana (wiem, bo raz wpadłam ;p). Na szczęście były to naprawdę krótkie fragmenty i ze szlaku zeszliśmy jeszcze w blasku powoli zachodzącego słońca. Nie wiedzieliśmy jednak, że najgorsze było dopiero przed nami.
Ostatnie kilometry postanowiliśmy nie iść znaną nam już główną drogą, tylko boczną z Toporowej Cyrhli. I to był błąd, chociaż początek był całkiem przyjemny – idealnie czysty prosty asfalt, gdzie nie mijał nas żaden samochód, no cudo po prostu. A później się okazało, że droga się kończy i trzeba przejść na przełaj przez lasy, łąki i potoczki, którędy prowadził nas niezawodny wujek google. To jednak było nic, bo gdy w końcu przybyliśmy się do cywilizacji i mieliśmy do celu niecały kilometr, okazało się, że wiedzie on głównie pod stromą górę. A to była ostatnia rzecz jaką chcesz zobaczyć po przejściu już prawie dwudziestu kilometrów (zwłaszcza gdy planowało się ich tak plus minus połowę mniej) i dała nam totalnie do wiwatu. Dawno nie byłam tak wykończona jak po tym ostatnim kilometrze i z prawdziwą przyjemnością zobaczyłam gościnne progi naszego hotelu. Mimo tej strasznej końcówki, cały spacer był naprawdę świetnym pomysłem (szczególnie decyzja o pójściu dalej niż do Psiej Trawki, bo czulibyśmy spory niedosyt widokowy) i wiem, że na pewno jeszcze kiedyś wybierzemy się w góry zimową porą. 🙂
I jak Wam się podobała pierwsza notka na blogasku 2.0?
One Comment
Ania | wroznestrony.pl
Fantastyczna wycieczka! Nigdy nie byłam w Tatrach zimą, ale to moje marzenie, które chcę kiedyś spełnić 🙂 Zdjęcia piękne, bo i warunki mieliście znakomite 🙂
A końcówka Waszej trasy przypomina mi naszą przygodę w Beskidzie Sądeckim, gry ostatni kilometr szliśmy przez pola w totalnej ulewie – a też miała być tam ścieżka 😉
Co do bloga, to wygląda wspaniałe 🙂 Bardzo się cieszę, że zdecydowałaś się kontynuować blogowanie, bo śledzę Twoją twórczość już ponad 6 lat i brakowało ostatnio nowych wpisów… Życzę powodzenia i czekam na nowe artykuły pełne inspiracji 🙂