Zaczytana Madusia: „Dzień zero” Ruth Ware – recenzja
Z wiekiem zauważam, że mam grono swoich ulubionych autorów i po ich książki sięgam praktycznie w ciemno, bez większego wahania. Przez kilka ostatnich lat lista ta znacznie się wydłużyła, pojawiło się na niej dość sporo takich nazwisk, w tym między innym Ruth Ware. Jest to autorka, która szturmem podbiła moje serduszko, dlatego od razu zaświeciły mi się oczka, gdy w zapowiedziach zobaczyłam jej nowy thriller. I oto wczoraj pojawił się on – „Dzień zero”. A czegóż on dotyczył, tego nie dowiecie się w mojej recenzji, ale liczę, że mimo to będzie ciekawa i zachęci Was do lektury.
Przyznam Wam się szczerze, że pierwszy raz miałam ochotę przerwać czytanie książki Ruth i odłożyć ją na półkę bez poznania zakończenia. Na przestrzeni kilkunastu pierwszych stron liczba „tyłków” i aluzji do nich przerosła moje (wyjątkowo niskie przyznaję) pokłady cierpliwości i miałam tego dość. Bałam się, że cała książka będzie miała ten właśnie klimat, a wybitnie działa mi on na nerwy i po prostu nie chcę czytać takich treści.
Na wielkie szczęście wytrwałam, bo nagle robi się wielkie BUM i sytuacja ulega całkowitej zmianie. Robi się intryga, pojawia się trup (wiadomo przecież, że nic tak nie działa na rozwój akcji jak tradycyjny zimny trup). I to męża głównej bohaterki. Ogólnie nasi bohaterowie to testerzy systemów zabezpieczeń i mają wyjątkowo nietypową pracę – on siedzi przy komputerku i działa z kodami, a ona sprawdza działanie tych systemów w praktyce (a raczej ich nieskuteczność, bowiem wiemy jak to często bywa z tym bezpieczeństwem, szczególnie w sieci).
I nagle po jednym zleceniu nasza bohaterka Jack wraca do domu i zastaje męża z poderżniętym gardłem. Zgodnie z najczęściej nasuwającym się skojarzeniem podejrzaną zostaje żona, która… ucieka z przesłuchania i postanawia na własną rękę wyjaśnić całą sprawę. I tu robi się niezwykle interesująco, bowiem ilością przygód Jack mogłaby spokojnie obdarować kilkoro innych bohaterów różnych książek. Oj dzieje się, dzieje.
Jest to jeden z moich zarzutów co do tego thrillera – główna bohaterka jawi nam się w niej jak prawdziwy robocop połączony z niezwykle mocno rozwiniętą sztuczną inteligencją. Przyznam szczerze, że chwilami jej zachowanie było mocno nieracjonalne, a mimo to ze wszystkimi problemami radziła sobie wyjątkowo dobrze. Trochę mi to nie klikało, za dużo tego było, za dużo robiła, żeby to wszystko było wiarygodne. Wiem, że to tylko książka, ale jednak powinna trzymać się zdroworozsądkowych rozwiązań. Tutaj trochę to jednak wszystko było mocno oderwane od rzeczywistości. Po prostu tego nie kupuję.
Na plus na pewno należy poczytać tematykę książki, skupia się ona bowiem na zagrożeniach płynących ze zbytniej wiary w uczciwość ludzi będących po drugiej stronie kabla internetowego, tak mówiąc ładnie i ogólnie. Świat hakerów nie znosi próżni, a w ciemnej części sieci dzieją się naprawdę różne rzeczy. Najczęściej niewiele mające wspólnego z dobrem. Z tym też musi się mierzyć Jack, a wcześniej jej mąż – Gabe. Książka pokazuje nam, że Sieć to taka wielka ośmiornica, która swoimi mackami otacza cały świat. Obrazowo, acz prawdziwie.
Pomimo pewnego braku wiarygodności, historię Jack i Gabe’a wciągnęłam wyjątkowo szybko. Ruth Ware ma talent do pisania krótkich rozdziałów, które nadają dużej dynamiki akcji, nawet gdy chwilowo ona zwalnia. W „Dniu zero” po ucieczce Jack z komisariatu pędzi ona jednak jak szalona, a dodatkowo kolejne rozdziały odliczają nam czas wstecz, aż do tytułowego dnia.
Nie będę Wam oczywiście zdradzała co się wtedy stało i jakie to miało konsekwencje, ale jest to wyjątkowo zgrabne zakończenie, które dopełniło całą książkę. Mimo pewnych niedociągnięć ciągle jest to dobra lektura, której spokojnie możecie poświęcić swój czas. Nie traktujecie jej jednak zbyt dosłownie, bo wtedy możecie poczuć się lekko rozczarowani.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Czwarta Strona Kryminału/ dziękuję za egzemplarz do recenzji