Podróże

Chwila wytchnienia- niedziela w Lanckoronie.

       Szalenie męczący jest tegoroczny czerwiec. Do letniej sesji, będącej samą w sobie problemem, bo kto normalny ma ochotę uczyć się, gdy taka piękna pogoda za oknem panuje, w tym roku doszedł jeszcze mundial (a ja jako wielka fanka sportu wszelakiego nie odrywam się od telewizora czy laptoka, oglądając wszystko z zapartym tchem, poza tym jest to dobra wymówka, żeby się nie uczyć) i przeprowadzka, bo razem z Tomkiem szukaliśmy naszego pierwszego wspólnego mieszkania. Póki co, wszystko idzie dobrze, bo i jakoś egzaminy się zdają i nawet mieszkanie się całkiem przyjemne znalazło, tylko moja kochana Portugalia średnio bardzo sobie radzi (i to jest wyjątkowo delikatne określenie na ich grę przeciwko Niemcom). Ale wszystko to zabiera strasznie dużo czasu i już niewiele go pozostaje na odpoczynek czy jakieś wyjazdy w cieplejsze weekendy. Jednak dwie niedziele temu udało nam się wybrać do przeuroczego miasteczka, o którym wiele słyszałam i które chciałam odwiedzić już od kilku lat- a mianowicie do Lanckorony. 🙂
       
   Jest to miasteczko leżące trzydzieści kilometrów na południe od Krakowa i odwiedziliśmy je w najcieplejszy chyba dzień czerwca, gdy żar po prostu lał się z nieba. Zwłaszcza że na lanckoroński rynek przybyliśmy dokładnie w samo południe. Jak szaleć to szaleć. 😉
         Rynek prezentuje się niezwykle dostojnie, szczególnie gdy ruch na nim panujący jest niewielki, a i wokoło ludzi też niewielu. Trochę nas smucił fakt, iż mimo dużej ilości ławeczek, to praktycznie żadna z nich nie znajduje się pod drzewem, więc i cienia brakowało nam szalenie. W chwilach szczególnie kryzysowych siadaliśmy na murkach okalających rynek, bowiem część z nich była zacieniona. Nie przyjechaliśmy jednak do miasteczka lansować się na rynku, więc siedzenie było jedynie krótką przerwą pomiędzy kolejnymi fragmentami wyprawy. 🙂

       Praktycznie cały rynek otoczony jest oryginalną drewnianą zabudową, pochodzącą jeszcze z drugiej połowy XIX wieku. Niektóre z nich robią wrażenie, bowiem są niesamowicie pięknie zachowane i zadbane, część z nich jest nawet wykorzystana w celach komercyjnych, mieszczą się w nich różne sklepy czy galerie. Myśmy akurat trafili tam w Zielone Świątki, więc praktycznie wszystko było pozamykane, jedynie dwa sklepy ogólnospożywcze działały plus budka z lodami. 😉 Jednak na lody ochoty nie mieliśmy, bowiem Tomek miał od kolegi informację o strasznie fajnej knajpie, gdzie koniecznie mieliśmy się wybrać. O tym jednak za chwilkę. 😉

       Po spacerze wokół Rynku ruszyliśmy za znakami prowadzącymi do ruin zamku, wznoszących się na Lanckorońskiej Górze. Według źródeł jest to zamek pochodzący z czasów Kazimierza Wielkiego, a jednym z najważniejszych wydarzeń, które rozegrały się pod nim jest okres konfederacji barskiej i bitwa, która miała miejsce pod jego murami 21 maja 1771 roku, zakończona porażką konfederatów, aczkolwiek zamek pozostał niezdobyty przez wojska rosyjskie. Obecnie, niestety, pozostały jedynie fundamenty wież oraz fragmenty murów, ale i tak robią one całkiem niezłe wrażenie. Zwłaszcza w tak piękny dzień, w jaki my trafiliśmy do niego. Aczkolwiek wydaje mi się, że gdyby dzień był taki nieco chłodniejszy, zamglony i z lekką mżawką, klimat byłby niemalże magiczny. Przynajmniej tak to widzę. 😉

       Droga do zamku wiodła wśród malowniczych leśnych ścieżek i była chyba jedną z przyjemniejszych, bowiem słońce nie świeciło tu za mocno i można było nieco odetchnąć. Brakowało mi jedynie jakiś tarasów widokowych, bo niestety drzewa, a nieco niżej domy, zastawiały widok na otaczające miasteczko wzgórza. Ale nie można mieć wszystkiego. I tak było pięknie. 🙂

       Po hasaniu wśród ruin i spacerze zaostrzył nam się apetyt i zaczęliśmy szukać polecanej nam knajpy. Po głowie chodziły nam wizje kotleta schabowego, jakiejś sałatki albo czegoś podobnego, więc nasze rozczarowanie było dość spore, gdy okazało się, że owe miejsce, to kawiarnia, gdzie możemy dostać co najwyżej ciastko, lody bądź pierogi. 😉 Nad pierogami chwilę się nawet zastanawialiśmy, ale średnio nam pasowały do mrożonej kawy i cydru, które już zamówiliśmy, więc stanęło na orzechowym ciastku i telefonie do rodziców Tomka, że jednak wpadniemy na obiad. 😉 Ale pomijając nasz pierwszy zawód, później byliśmy wyłącznie zachwyceni miejscem, bowiem w tak urokliwej kawiarni dawno nie byłam. Zarówno wnętrze jak i ogródek były niesamowicie pięknie urządzone, czuło się nieco jak w bajce. Największym jednak zaskoczeniem była sytuacja z płatnością, gdyż już po zamówieniu okazało się, że nie można płacić kartą, a gotówki przy sobie posiadaliśmy całe pięć złotych. I tutaj już ogarnięci wizją szukania bankomatu (raz nam się też zdarzyła podobna sytuacja, to się dowiedzieliśmy, że bankomat jest prosto, za kościołem w lewo i później dwa kilometry jeszcze) zaczęliśmy się rozglądać na boki, a przesympatyczna pani kelnerka powiedziała nam, że skoro nie mamy gotówki, to możemy po powrocie do domu zrobić im przelew. I ku naszemu ogromnemu zdziwieniu zapisała nam numer konta i kwotę, biorąc od nas jedynie numer telefonu w zamian. Żeby się nie stresować przelaliśmy od razu, jak tylko udało nam się połączyć z siecią, ale pierwszy raz spotkaliśmy się z taką sytuacją. Ale bardzo miłe to doświadczenie było. 🙂

       Po dłuższej chwili odpoczynku, pełni sił i wiary w drugiego człowieka postanowiliśmy ruszyć na spacer w kierunku grobów konfederatów i jakiegoś wzgórza, na którym toczyli bitwę, podczas wspominanej już wcześniej konfederacji barskiej. Spacer wiódł drogą, wśród pól i łąk, więc generalnie należał do tych urokliwych. Problemem jedynie stała się odległość, bo Tomasz utrzymywał, że to mają być jakieś dwa kilometry, ale gdy zrobiliśmy ich nieco więcej, a upał zaczynał dawać się nam we znaki, postanowiliśmy wrócić i podjechać samochodem. To też nie do końca nam wyszło, bo w pewnym momencie wjechaliśmy na jakąś polankę i tutaj droga się urwała, a google maps nam pokazywało, że w ogóle złym miejscu jesteśmy, więc musieliśmy przyznać się do porażki i porzucić poszukiwania. Pogoda jednak nie sprzyjała aż tak długim wędrówkom. Może innym razem tam wrócimy. 😉

       Strasznie długo zwlekałam z wycieczką do Lanckorony, co jak się okazało, było błędem, bowiem jest to naprawdę bardzo ładne miejsce. Niezwykle spokojne, takie sielskie, idealne na niedzielne spacery. Do tego piękne ruiny, do których mam ogromną słabość od dziecka, odkąd rodzice obwozili mnie po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i szlaku Orlich Gniazd, o którym pewnie też kiedyś napiszę. A na razie wracam do oglądania meczu Anglia-Urugwaj, a później do nauki. Trzymajcie się ciepło, bo ponoć idzie ochłodzenie. W sam raz na długi weekend. 😉

~~Madusia.

43 komentarze

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *