Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: Lubomir.

       Wrzesień ma to do siebie, że zwykle upływa mi znacznie szybciej niż poprzedzające go miesiące. Życie nabiera tempa, więcej obowiązków mam na głowie, więc i zdecydowanie mniej czasu na nudę. Powoli zbliża się jesień, więc nasze weekendowe wypady w góry ulegną zawieszeniu aż do wiosny, bowiem nie jesteśmy fanami zimowych wędrówek. Zimą to jedynie kocyk i ciepła herbatka. 😉 Zanim jednak to nastąpi, jeszcze czeka nas wypad na Chorwację za tydzień, a po powrocie (o ile jesień będzie sprzyjać) to może jeden wypad, maksymalnie dwa w jakieś góry w okolicy. Tak jak to miało miejsce półtora tygodnia temu, gdy w ostatnią sobotę sierpnia wybraliśmy się na najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego-Lubomir.

ze szczytu Lubomira nic nie widać, więc landszafcik musiał być wcześniej. 🙂
i pierwsza fota na szlaku robiona nie z rączki. 😉
       Jest to jedna z niższych gór w całej Koronie, bowiem mierzy on zaledwie 904 metry. Aby uatrakcyjnić wędrówkę wybraliśmy oczywiście opcję z pętelką, czyli takie ułożenie szlaków, aby nie wracać tą samą drogą. Już na samym początku sprawiło nam to problem, bowiem zaparkowaliśmy na parkingu pod kościołem w Porębie i ruszyliśmy zielonym szlakiem na Kamiennik. Po kilkunastu minutach spaceru zorientowaliśmy się, że od pierwszej strzałki wskazującej szlak, żadne znaki nie pojawiły się, co nieco nas zdziwiło. Po dwóch kilometrach mieliśmy już pewność, że nie tędy droga i postanowiliśmy zawrócić do samego początku naszej wędrówki. Te dodatkowe cztery kilometry były nam bardzo nie w smak, bowiem akurat tego dnia czas nas gonił i na 18 musieliśmy być na spotkaniu na krakowskim Kazimierzu. Zgodnie ze wcześniejszymi obliczeniami spokojnie powinniśmy całą trasę zrobić w pięć godzin i wrócić do Krakowa na tyle wcześnie, by się odświeżyć i wyszykować. Cztery kilometry więcej i stracone czterdzieści pięć minut na wstępie nieco nas spinało. Ale nie poddawaliśmy się i zaczęliśmy naszą pętlę od tyłu, czyli kierując się zielonym szlakiem w drugą stronę, ku górze Działek (586 m.n.p.m.).

w lewo niekoniecznie przy tym znaku znaczy w lewo. ;p
później poszliśmy na prawo. 😉
na górze po prawej stronie widać drogę asfaltową, którą biegł szlak.
oprócz asfaltu były także i łąki.
Działek i zbieg szlaków.
     Droga na Działek biegła głównie asfaltem i głównie mocno pod górę, ale nie była zbyt męcząca. Na Działku znajdowało się rozwidlenie szlaków i ruszyliśmy czerwonym ku schronisku na Kudłaczach. Trochę nas zdziwił czas podany na tabliczce, bowiem na naszej mapie widniało zaledwie trzydzieści pięć minut. I tyle właśnie zajęło nam dotarcie do schroniska, chociaż muszę przyznać, iż naprawdę dość szybkim tempem szliśmy. A pod drodze spotykaliśmy całkiem sporo ludzi, nawet na rowerach, chociaż głównie je prowadzili, bowiem szlak był dość nieprzyjemny. Chociaż to i tak było nic w porównaniu do późniejszych etapów naszej wędrówki. 😉

       W schronisku na Kudłaczach zaskoczył nas dziki tłum ludzi, głównie dzieci w wieku szkolnym, więc porzuciliśmy plan zjedzenia tam śniadania i po zdobyciu pieczątki na pocztówce ruszyliśmy dalej przed siebie. Przed nami była Łysina (854 m.n.p.m), na którą szliśmy łagodniejszym czerwonym szlakiem, później Trzy Kopce (880 m.n.p.m) i dopiero Lubomir, do którego dotarliśmy mniej więcej po półtorej godzinie od wizyty w schronisku. Przyznam się, że dawno nie byłam na tak kiepskim szlaku, bowiem przez większość drogi był on bardzo błotnisty, a chwilami trzeba było iść obok niego, gdyż na drodze leżały powalone drzewa. Widoczków też za bardzo nie było, bowiem głównie szło się przez las, co powodowało, iż na szlaku było dość chłodno.

      Sam szczyt też nie zrobił na nas najlepszego wrażenia, gdyż nic z niego nie widać. Znajduje się tam jedynie Obserwatorium Astronomiczne, które akurat było zamknięte. Bardzo brakowało mi tam jakiejś wieży widokowej, bowiem co to za szczyt, z którego nic nie widać. Nieco rozczarowujące. Można było sobie jedynie strzelić pamiątkowe zdjęcie z tabliczką przybitą do drzewa. 😉

     Na szczęście koło Trzech Kopców znajduje się malutka polanka, przy której postawiony jest drewniany stół z dwoma ławami, gdzie można sobie zrobić bardzo przyjemną przerwę. Jest to jedno z niewielu miejsc, gdzie można podziwiać naprawdę piękne okoliczne widoki. 🙂

       Z Lubomira wróciliśmy na Łysinę, by żółtym szlakiem niemalże zbiec na dół, ku Przełęczy Sucha. Żałowaliśmy, że czas nas tak mocno gonił, bowiem na przełęczy można byłoby sobie naprawdę przyjemnie posiedzieć i pokontemplować okolicę. Niestety, zrobiliśmy tylko pamiątkowe foty okolicy i powróciliśmy na zielony szlak, którego na samym początku wędrówki znaleźć nie mogliśmy. Byliśmy ciekawi, gdzie wyjdziemy w Porębie, aczkolwiek podczas drogi mniej więcej już sobie sami wyjaśniliśmy, dlaczego poszliśmy wtedy źle. Po prostu zielony szlak w miejscu znaku na którym wiszą dwie strzałki rozwidla się i prawidłowa droga nie wiedzie w lewo (jak myśleliśmy) tylko w tył, co wyraźnie jest zaznaczone na słupie, a czego na pierwszy rzut oka nie widać. Nauka na przyszłość: trzeba oglądać znak z każdej strony. 😉

żółtym szlakiem w dół.
pamiątkowy kamień z którego można się dowiedzieć, iż w 1944 roku powstała tu Rzeczpospolita Raciechowicka.
Przełęcz Sucha.

        Zielony szlak, na szczęście, nie należał do bardzo wymagających, podejść było niewiele, głównie szło się dość przyjemną drogą przez las. Mieliśmy już w nogach ponad piętnaście kilometrów, więc zmęczenie nieco nas już łapało. Nie można jednak powiedzieć, żeby cała trasa była trudna, jedynie momentami, przy nieco ostrzejszych podejściach czy też pod sam koniec, gdy zielony szlak zaczął płatać nam figle. Wybitnie nas ten szlak nie lubił. Na jakiś kilometr/dwa przed końcem trasy natknęliśmy się na wycinkę drzew, w związku z którą na całym szlaku (i nie tylko) leżały pocięte gałęzie z wyschniętymi liśćmi. Nie trzeba było wiele, żeby się poślizgnąć, co też uczynił Tomasz i mogłam zobaczyć (niemalże jak na filmach) jak w spowolnionym tempie usiłuje złapać równowagę i przetacza się z boku na bok. Na szczęście, skończyło się na drobnych otarciach. 😉

tuż przed bum.

       Do samochodu dotarliśmy już bez większych przygód. Podczas całej trasy zrobiliśmy dokładnie 19,19 km i to w całkiem niezłym czasie 4 godzin i 45 minut, co było niezłym osiągnięciem, szczególnie że zrobiliśmy nadprogramowe cztery kilometry. Dzięki tak dobremu wynikowi spokojnie wróciliśmy do Krakowa i stawiliśmy się punktualnie o 18.00 na krakowskim Kazimierzu świeży i pachnący. A przede wszystkim szczęśliwi, że już szósty szczyt Korony Gór Polskich za nami. Jeszcze dwadzieścia dwa. 😉

~~Madusia.

49 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *