Podróże

Jak dobrze nam zdobywać góry: urodzinowy Kozi Wierch w Tatrach 2291 m.n.p.m. :)

          W piątek był wyjątkowy dzień. A wiadomym jest, że takie dni powinno spędzać się w wyjątkowy sposób. I dlatego też wymyśliłam, że urodziny Tomasza spędzimy na górskich szlakach. Raz, że dawno już w górach nie byliśmy. Dwa, że ładna pogoda miała być. Trzy, że ćwierćwiecze nie zdarza się co roku. Planowaliśmy wejść na Babią Górę Percią Akademików, ale wyczytaliśmy, że do końca września jest zamknięta z powodu remontu szlaku. Po dłuższym zastanowieniu postanowiliśmy, że jeśli już świętować, to z przytupem i pojedziemy w Tatry. Wybór trasy też nie był łatwy, w zbyt wielu miejscach jeszcze nie byliśmy i na zbyt wiele chcielibyśmy wejść. Tomasz chciał się wybrać na Krzyżne, na którym ja już kiedyś byłam, rozważaliśmy też Zawrat, aż wreszcie stanęło na czymś pomiędzy nimi, czyli na Kozim Wierchu. I był to naprawdę bardzo dobry wybór. 🙂

      Z Krakowa wyruszyliśmy wczesnym bladym świtem, żeby zameldować się na parkingu na Palenicy Białczańskiej w okolicach godziny siódmej trzydzieści. Całkiem sporo ludzi już tam było, jeszcze więcej jechało za nami, ostatni wakacyjny piątek okazał się być dobrym terminem do górskich wędrówek nie tylko dla nas. Założyliśmy odpowiednie buty, sprawdziliśmy, czy wszystko mamy w plecakach, zakupiliśmy bilet do TPN i ruszyliśmy raźno asfaltową drogą przed siebie. Było jeszcze dość chłodno, aczkolwiek z każdym krokiem rozgrzewaliśmy się i jeszcze przed Wodogrzmotami Mickiewicza musieliśmy zrobić postój na ławce, żeby pozbyć się długich spodni, które później całą drogę ciążyły nam w plecakach.

wyschnięty potoczek.
Wodogrzmoty Mickiewicza.

        Tuż za Wodogrzmotami Mickiewicza skręciliśmy w zielony szlak wiodący prosto do Doliny Pięciu Stawów. Jest to jedna z częściej uczęszczanych przez nas tras w Tatrach, która jednak niezmiennie robi duże wrażenie. Tym razem jej początkowa część minęła nam bardzo szybko, mieliśmy dość mocno tempo, które pozwalało nam wyprzedzać większość osób znajdujących się przed nami. Korzystaliśmy z okazji, że jeszcze nie było szalonych upałów, które zawsze spowalniają wędrówkę.

        Zdecydowanie piękniejsza widokowo jest druga część trasy, ta od Nowej Roztoki w górę, gdy wychodzi się już z lasu. Doskonale widoczna staje się wówczas za naszymi plecami dolina, którą wędrujemy, a otaczające ją góry wydają się być o wiele wyższe niż są w rzeczywistości. W tym fragmencie zdecydowanie częściej zdarza mi się patrzeć za siebie, przez co zwykle idę nieco wolniej. 😉

        Przyznam szczerze, że wybraliśmy zielony szlak do Doliny Pięciu Stawów także z powodu ostatnich doniesień prasowych, że Siklawa z powodu upałów całkowicie wyschła. Chcieliśmy się o tym przekonać na własne oczy. I jak faktycznie w niższych partiach zdarzało się nam zobaczyć wyschnięte potoczki, tak z Siklawą było całkiem nieźle. Może faktycznie nieco słabsza była niż gdy ostatnio ją widzieliśmy w październiku, ale spokojnie dawała radę. I nawet nieźle prezentowała się na zdjęciach. 😉

Siklawa. 😉

        Najcięższym fragmentem zielonego szlaku jest zdecydowanie część od Rzeżuchy już do samej Doliny. Tutaj zawsze się najbardziej męczę, bo droga staje się dość stroma. Tym razem pogoda nieco ułatwiała wędrówkę, bo ostatnim razem strasznie wiało i niemalże spychało mnie ze szlaku, teraz tak nie było. Problemem jest tutaj fakt, że chwilami wytyczona ścieżka jest dość wąska i ciężko się minąć, a niestety niektórzy kulturę zostawili chyba na parkingu, bo przepychali się niemiłosiernie albo tamowali ruch, wychodząc z założenia, że skoro są z przodu, to reszta musi się do nich dostosować. Chociaż i tak moimi faworytami są ludzie wchodzący z kijkami, którymi chwilami posługują się tak, jakby chcieli nadziać na nie jak najwięcej osób. Na szczęście dotarcie do Doliny Pięciu Stawów pozwala natychmiast zapomnieć o wszelkich niedogodnościach, bo jej piękno zapiera dech w piersiach. Za każdym razem. 🙂

       Tym razem zrezygnowaliśmy z wizyty w schronisku i od razu ruszyliśmy niebieskim szlakiem wzdłuż Wielkiego Stawu, aby mniej więcej w jego połowie robić mały obóz na krótki odpoczynek. Tutaj bowiem zaczynał się czarny szlak wiodący na Kozi Wierch, którym planowaliśmy wchodzić. Śmialiśmy się, że rozbijamy tutaj obóz, żeby się zaaklimatyzować przed dalszą drogą, bo miała być zdecydowanie najcięższym szlakiem jakim do tej pory wspólnie przeszliśmy. No i trzeba było oczywiście zjeść śniadanko, uzupełnić płyny i ogólnie zrelaksować się chwilkę. Cieszył nas dodatkowo fakt, że praktycznie wszyscy omijali ten czarny szlak kierując się prosto dalej niebieskim na Zawrat. Dobrze to wróżyło nam na dalszą drogę. 🙂

chwila odpoczynku przed wejściem na czarny szlak. 🙂

        Tak patrząc z dołu droga nie wydawała się zbyt trudna. Co prawda, przez większość czasu nie do końca miałam pojęcie, gdzie dokładnie idziemy. Wiedziałam jedynie, że w górę i tego się trzymałam. Nieco mnie zaskoczył fakt, że mapa pokazywała, że czekająca nas droga ma jedynie półtora kilometra i ma zająć aż półtorej godziny. Po kilkunastu jednak minutach żmudnej wspinaczki już wiedziałam czemu. Szlak wiedzie zakosami, na początku po ścieżce, ale z każdym kolejnym metrem w górę zaczynają się pojawiać kamienie, na które naprawdę trzeba uważać. Część z nich jest niestabilna, łatwo można się poślizgnąć. Chwilami aż żałowaliśmy, że w niektórych miejscach nie było łańcuchów, bo mogłyby spokojnie się tutaj przydać. Trzeba było sobie radzić za pomocą własnych rączek i żałowałam, że nie zapakowaliśmy do plecaków rękawiczek, które zdecydowanie ułatwiałyby wchodzenie. 😉

w tym miejscu rolę łańcuchów pełniły korzenie.

          Im było wyżej, tym bardziej cieszył nas fakt, że szlak był wyjątkowo słabo obłożony, jedynie kilka razy mieliśmy mijanki. Ten mały ruch pozwalał przede wszystkim na zatrzymywanie się w dowolnym miejscu, gdy czuło się, że przerwa jest potrzebna. Należy zauważyć, że droga jest dość mocno eksponowana i przez cały czas słońce bardzo mocno na nas świeciło. Dzień był naprawdę wyjątkowo piękny, widoki ze szczytu zapowiadały się przepięknie, co było widać już podczas wspinaczki. Dodatkowym zaś smaczkiem trasy jest to, że w końcowym fragmencie drogi na szczyt wiedzie ona przez Orlą Perć, co pozwala poczuć, jak ciężkim jest ona szlakiem. Niemniej nawet taki krótki kawałeczek zaostrza apetyt, żeby kiedyś spróbować jej w całości. 😉

czerwony szlak to Orla Perć. <3

        Jakkolwiek droga na szczyt jest dość ciężka, tak widoki z Koziego Wierchu wynagradzają całkowicie zmęczenie i trudy wędrówki. Ucieszyłam się, że można spokojnie sobie na nim usiąść i odpocząć, podziwiając widoki. Miałam w planie zapalenie świeczek na prowizorycznym torcie (za który służyła czekolada), ale niestety wiatr utrudniał tą czynność skutecznie i trzeba było się ograniczyć jedynie do złożenia życzeń i wzniesienia toastu za ćwierćwiecze malutką buteleczką chorwackiego wina. Do życzeń przyłączyli się także inni turyści, bowiem widać, że tutaj już zupełnie inna kultura wędrowania panuje. Wszyscy byli dla siebie bardzo mili, można było spokojnie zagadać i porozmawiać, co uczyniliśmy z jednymi ze wspinaczy, którzy wchodzili na Kozi Wierch Orlą Percią. Zresztą, zdecydowana większość osób właśnie tą drogą zdobywa ten szczyt, takich osób jak my jest stosunkowo niewiele.

świętowanie. <3

        Kozi Wierch jest najwyższą górą położoną w całości na terytorium naszego pięknego kraju, a widok roztaczający się z niego jest naprawdę niesamowity. Myślę, że na długi czas zostanie w naszych serduszkach. Jest to także miejsce, z którego idealnie widać wszystkie stawy z Doliny Pięciu Stawów, chociaż niestety panorama, jaką chcieliśmy z nimi zrobić, nie wyszła nam zbyt ładnie. A i inne widoki też zapierały dech w piersiach. Przepięknie widoczna jest Orla Perć, Czarny Staw Gąsienicowy, schronisko Murowaniec, Kasprowy Wierch, Giewont, a także z drugiej strony Rysy, Gerlach i wszystkie inne szczyty leżące niedaleko niech. Nie mogliśmy się oderwać od ich podziwiania, chyba z pół godziny spokojnie tutaj spędziliśmy. Zupełnie nie chciało się nam schodzić, zwłaszcza że podejrzewaliśmy, że droga w dół będzie jeszcze trudniejsza.

widok na Czarny Staw Gąsienicowy.
Świnica i Orla Perć.
z widokiem na Rysy.

         I oczywiście była. Szczególnie dla mnie, bo jednak moje niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu powoduje, że chwilami mam zdecydowanie zbyt krótkie nóżki, żeby spokojnie nimi dosięgnąć do kolejnej skalnej półki. Tomasz miał ze mnie niezwykły ubaw, gdy próbowałam schodzić używając w tym celu wszystkich części ciała. Chwilami aż bałam się, czy przypadkiem nie przetrę sobie spodni na czterech literach, bo często zdarzało mi się po prostu na nich zjeżdżać podpierając się rękami.

tutaj dobrze widać szczyt Koziego Wierchu.
dalej nie schodzę- siadłam i będę siedzieć. ;p

        Dodatkowym czynnikiem utrudniających schodzenie było słońce świecące w tym momencie prosto w twarz. Trochę przeszkadzały mi też przecudne widoki na Dolinę Pięciu Stawów, które często mnie rozpraszały, a tutaj chwila nieuwagi mogła naprawdę sporo kosztować. Na szczęście nic się nam nie stało. 😉

           Schodzenie chyba zajęło nam jeszcze więcej czasu niż wejście na górę, zwłaszcza że już pod sam koniec zaczynaliśmy czuć mięśnie, szczególnie na udach (jak się okazało po czasie, zakwasy mieliśmy do niedzieli i to takie, że ledwo mogliśmy wejść po schodach do domu). Powrót na parking do samochodu przebiegał dokładnie tą samą trasą, którą wchodziliśmy, także przyznam szczerze, że nieco nam się dłużył. Zmęczenie dawało o sobie znać, pod koniec ledwo już powłóczyłam nogami, a każdy kolejny kamień i stopień na drodze był prawdziwą torturą. Aż pierwszy raz w życiu ucieszyła mnie asfaltowa droga z Morskiego Oka, bo na niej nie trzeba było się zbyt mocno wysilać. Chociaż i tak dalej jej nie lubię, bo ciągle panuje tam niemiłosierny tłok.

          Cała trasa zajęła nam dziewięć i pół godziny, w trakcie których zrobiliśmy dziewiętnaście kilometrów z malutkim haczykiem w postaci dwustu metrów. Pierwszy raz w życiu byliśmy tak strasznie wykończeni, nawet trzydziestokilometrowa trasa kiedyś nas tak nie wymęczyła. Różnica przewyższeń wyniosła prawie tysiąc czterysta metrów, co bardzo mocno odczuwaliśmy później w naszym mięśniach. Mimo takiego wysiłku, była to także zdecydowanie najpiękniejsza trasa jaką razem zrobiliśmy. Myślę, że jako prezent sprawdziła się doskonale, bo takie urodziny zawsze najlepiej się pamięta i wspomina. 🙂

mapka poglądowa. 🙂

           Podejrzewam, że nie była to nasza ostatnia wyprawa w góry w tym roku, być może nawet jeszcze w Tatry zawitamy, bo przyznam szczerze, że są one jak narkotyk. Szalenie wciągają i ciągle chce się ich więcej i więcej. A jeśli jesień tego roku będzie równie łaskawa jak zeszłego, to jeszcze sporo uda nam się zobaczyć. Taką przynajmniej mam nadzieję. 🙂

~~Madusia.

No Comments

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *