Podróże

Hiszpańskie opowieści: Tarifa z widokiem na Afrykę.

       Dzień ucieka za dniem, czasu na wszystko coraz mniej, generalnie życie człowieka pracującego i to w dość nieregularnych porach nie jest sielanką. Ostatnio jedyne na co mam siłę po powrocie do domu, to zjedzenie obiadu i zaszycie się pod kołdrą ze stosikiem książek. O większej aktywności nie ma mowy, na szczęście pogoda nie zachęca do niczego, więc przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia. Może w marcu będzie lepiej, taki generalnie jest plan. A co z niego wyjdzie, okaże się. Dzisiaj doszłam jednak do wniosku, że po prostu nie wypada już robić tak długiej przerwy od pisania i trzeba sięgnąć do przepastnej skarbnicy mojego dysku i wyciągnąć na światło dzienne kolejną opowieść z absolutnie cudownej Hiszpanii. Nic nie poprawia lepiej humoru w deszczowy i szary dzień w Krakowie jak solidna dawka pozytywnej energii ze słonecznej Andaluzji. Zapraszam zatem dziś do Tarify – najbardziej wysuniętego na południa miasta kontynentalnej Hiszpanii, gdzie do Afryki jest dosłownie rzut kamieniem. 😉

z marokańskim wybrzeżem w tle. 🙂

         Tarifa początkowo nie znajdowała się w planach naszej podróży. Było to miejsce, do którego chcieliśmy zajrzeć, o ile czas pozwoli. Początkowo wydawało się, że po prostu olejemy jakiekolwiek zwiedzanie tego wieczoru, bo oboje czuliśmy się fatalnie i jedyne na co mieliśmy ochotę, to zaszyć się w łóżku pod kocem i odpoczywać. Pogoda jednak była przepiękna, widoki rewelacyjne i trochę głupio było nam tracić okazję do zobaczenia czegoś interesującego z powodu złego samopoczucia. Zdecydowaliśmy więc, że zatrzymamy się w tym małym hiszpańskim miasteczku. Niewiele jednak zabrakło, żebyśmy tam nie dojechali, bo po drodze mijaliśmy fantastyczne zatoczki z mnóstwem kitesurferów, których kolorowe latawce wyglądały jak ogromne wielobarwne motyle. Przejechaliśmy niestety odpowiedni zjazd i nie chciało nam się już zawracać, toteż pojechaliśmy już prosto do Tarify.

        Wjechaliśmy do centrum, zaparkowaliśmy między blokami i ruszyliśmy przed siebie. Po pierwszych kilkunastu krokach miałam dość i chciałam już wracać. Jakoś tak w pierwszym odruchu nie skojarzyłam, że skoro te okolice są mekką kitesurferów, to musi być ku temu powód. I był – wiatr. Potężne podmuchy od razu usiłowały mnie zwalić z nóg, co przy mojej posturze chwilami nawet się zdarza. Nawet nie był szczególnie zimny, ale kilka minut obcowania z nim skutecznie odbierało wszelkie chęci. I tak jak wcześniej Tomasz czuł się kiepsko, tak teraz wszystkie złe emocje przeszły na mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W tym przypadku miała postać tego przeklętego wiatru. Już dawno nie zdarzyło mi się tak marudzić jak wtedy. A tak naprawdę to był dopiero sam początek, gdyż przed nami rozpościerała się otwarta przestrzeń plaży i morza.

róża wiatrów.
         Widoki chwilowo mnie zachwyciły. Tutaj także było kilku zapaleńców z latawcami, śmigających na deskach. Nie dało się nie zauważyć, że warunki mieli naprawdę rewelacyjne – z każdą chwilą dmuchało coraz mocniej. Moje marudzenie zostało przerwane, gdy dotarliśmy na Punta de Tarifa. Jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy i przy dobrej widoczności jak na dłoni można zobaczyć afrykańskie wybrzeże, oddalone zaledwie o dwadzieścia kilometrów. Aż tak dokładnie go nie widzieliśmy, ale takie mgliste zarysy zdecydowanie robiły większe wrażenie. Przyznam szczerze, iż w pierwszym odruchu nie za bardzo doceniłam ten fakt, ale z każdą kolejną chwilą czułam, że jesteśmy w naprawdę wyjątkowym miejscu. I że warto jednak było tutaj dotrzeć. 🙂

          Widok po drugiej stronie nie był aż tak niezwykły, aczkolwiek muszę powiedzieć, że to co wyczyniali ci faceci na deskach, budziło mój szczery podziw. Chociaż jeszcze większy był chyba u Tomasza, bo nie mógł się oderwać od aparatu i co chwilę strzelał im foty i kręcił filmiki. Zresztą, nie tylko on, bo obok niego siedziała jakaś babeczka i też pstrykała zdjęcia. A panowie bardzo się z tego powodu cieszyli i podpływali jak najbliżej, żeby ładnie zapozować na fotografiach. I chwilami naprawdę im to wychodziło. Sami zobaczcie.

przylądek fotografów. 😉
[youtube=https://www.youtube.com/watch?v=GSItuZBhpIA&w=320&h=266]
         Gdyby nie fakt, że pizgało tutaj wiatrem naprawdę mocno, miejsce byłoby absolutnie doskonałe. Z drugiej strony, bez niego nie było tak cudnych pokazów w powietrzu. Trochę żałowałam, że nie ubrałam się cieplej, bo może wtedy wytrzymałabym dłużej. Po kilkunastu jednak minutach stania niemalże w miejscu (bo przejście kilku kroków w jedną i drugą stronę niewiele dawało), musieliśmy się ewakuować do samochodu, bo po prostu nie dawałam już rady. I nawet przecudowne widoki już nie były mi w stanie zrekompensować tego, że zamarzałam. Ciężko zachwycać się okolicą, gdy kostnieją Ci ręce z zimna.

trochę wieje…

         Przede wszystkim żałowaliśmy, że nie udało nam się doczekać do zachodu słońca, ale wtedy na pewno odnaleźliby następnego dnia nasze zamarznięte ciała nad brzegiem morza. Opcja z pójściem do samochodu i przebraniem się w coś ciepłego i ponowny powrót na plażę nie wchodziła w grę, bo przy aucie zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo nas ten wiatr wymęczył. A przed nami jeszcze było kilkadziesiąt kilometrów do miejsca noclegowego. Dlatego też porzuciliśmy pomysł powrotu i zajechaliśmy tylko do Lidla stojącego na wyjeździe z miasta. Okazało się, że był on naprawdę rewelacyjnie usytuowany, bo na niewielkim wzniesieniu, przez co fantastycznie był widoczny zachód słońca. Zrobiliśmy szybkie zakupy i stwierdziliśmy, że jednak poczekamy tutaj na ten niezwykły rytuał, który słońce wykonuje co wieczór. Na wzgórzu też wiało niemiłosiernie, więc głównie siedzieliśmy w samochodzie. Doszłam do wniosku, że coś mi się od życia należy i popijałam z wielkiej plastikowej butli pyszną sangrię, żeby się rozgrzać oczywiście. 😉  Z auta wychodziliśmy jedynie na kilka chwil, żeby złapać niezłe ujęcie i wrócić z powrotem do ciepłego wnętrza. Zachód nas nie zawiódł – wyglądał naprawdę uroczo, potwierdzając po raz kolejny, że jednak nad morzem są zdecydowanie najpiękniejsze. 🙂

           Mimo mojego marudzenia (które jest doskonale widoczne w całej opowieści nawet teraz) uważam, że warto tutaj zajrzeć. O samym miasteczku nie mogę się wypowiedzieć, bo właściwie wcale po nim nie chodziliśmy, zdecydowanie bardziej interesowało nas same jego położenie. Trzeba przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Ta bliskość Afryki sprawia, że czuje się w sobie zarazem chęć i pęd do dalszych podróży, ale także i lęk przed nieznanym lądem. Jest to też ogromna pokusa, żeby odkryć coś nowego. I zapewne odczuwałam ją nie tylko ja, ale także wielu przede mną i wielu po mnie. Tak się teraz zastanawiając mogę stwierdzić, że to miejsce ma w sobie niezwykły urok, bo mimo tak niesprzyjających okoliczności i warunków, dalej jestem nim oczarowana. Chociaż to oczarowanie przyszło z czasem. 😉

przygotowana na zmierzenie się z wiatrem. 😉
~~Madusia.

20 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *