Zaczytana Madusia: „Kobieta z kabiny dziesiątej” Ruth Ware – recenzja premierowa
Nadeszła kolejna piękna środa z mnóstwem gorrrących premier książkowych. Dzisiaj jednak Waszą uwagę chcę skierować na pewne wznowienie i to w nowym tłumaczeniu. Czwarta Strona Kryminału postanowiła uzupełnić swoją kolekcję książek Ruth Ware o jej wcześniejszy tytuł, bowiem „Kobieta z kabiny dziesiątej” została po raz pierwszy wydana w 2016 roku (na rynku polskim w 2018). Czy był to dobry krok? Koniecznie czytajcie dalej!
„Kobieta z kabiny dziesiątej” jest powieścią utrzymaną w konwencji zamkniętego pokoju. Znaczna część wydarzeń toczy się na statku, który mimo swojego luksusu, bywa jednak klaustrofobiczny. A że ze statku na samym środku Morza Północnego uciec nie ma gdzie, więc gdy wydarza się śmierć – grono podejrzanych jest grupą zamkniętą. Czy jednak ta śmierć w ogóle miała miejsce?
Główną bohaterką jest dziennikarka Lo – Laura Blacklock – która w zastępstwie swojej szefowej ma popłynąć w dziewiczy tygodniowy rejs Aurorą z grupą wyselekcjonowanych osób, głównie z branży turystycznej. Jest to bowiem forma reklamy – zapraszamy cię w piękny rejs, a ty nam robisz reklamę – zdjęcia, artykuły i wywiady w najbardziej poczytnych pismach branży i nie tylko.
Jednak kilka dni przed rejsem wydarza się coś, co zachwieje równowagę Lo – zostanie ona napadnięta we własnym domu. A że Laura od dawna wzmaga się ze stanami lękowymi i atakami paniki – nie wpływa to najlepiej na jej stan psychiczny. Mimo przyjmowanych leków, jest w dużym szoku i zaczyna chwilami zachowywać się irracjonalnie. Na samym rejsie jest jeszcze gorzej, gdy unosi się honorem (w sumie sama przed sobą) i gdy dawny znajomy (a jednocześnie miłość sprzed lat) wypomina jej, że się leczy psychiatrycznie, postanawia zaprzestać brania tabletek. A dodatkowo, po imprezowej nocy, gdy ledwo wraca do swojej kabiny, słyszy i widzi, gdy ktoś wypada z sąsiedniego balkonu za burtę. Problemem jest tylko fakt, że sąsiednia kabina jest niezamieszkana. Stąd rodzą się pytania, czy Lo popada w paranoję czy naprawdę widziała coś, w co nikt nie chce jej uwierzyć.
Książka jest trochę nierówna – początek jest zdecydowanie zbyt długi, wątek napadu na Lo i jej stanu po nim jest nieco rozwleczony. Akcja na statku dzieje się też wyjątkowo wolno, nawet pojawienie się (i błyskawiczne zniknięcie) ciała niewiele ją przyspiesza. Ciekawy jest wątek, że kilkanaście godzin wcześniej, Laura w poszukiwaniu tuszu do rzęs zapukała do kabiny nr 10 – i otworzyła jej tajemnicza kobieta, która podarowała jej maskarę.
Laura po nocnym wypadku usiłuje odnaleźć kobietę, razem z załogą statku kolejno poznaje wszystkie znajdujące się na nim osoby, ale jej tam nie ma. To tylko wzmaga jej poczucie paranoi, zwłaszcza że praktycznie nikt je nie wierzy. Lo jest jednak pewna, że ją widziała, a skoro teraz nigdzie jej nie ma, to znaczy, że to właśnie ona wypadła za burtę. Ale czy tak było naprawdę? Czy Lo nie wymyśliła sobie tego wszystkiego? Koniecznie musicie przekonać się o tym osobiście.
Nie mogę jednak nie napisać, że moim zdaniem, jest to jedna ze słabszych książek Ruth Ware (co cieszy, że później pisanie idzie jej lepiej). Jest nierówna, mocno klaustrofobiczna i trochę pogmatwana, jednak w tym też tkwi jej klimat. Ciężko, żeby na małym stateczku nie było klaustrofobicznie. Intrygujące jest także zakończenie – „Tygrysek się odbił!” – które wywraca część wcześniejszych rozwiązań do góry nogami. Duży też plus za skupienie się na wątku stanu psychicznego Lo – takie uświadamianie jest ciągle ważne, ponieważ farmakologia wydaje się być dalej tematem tabu. „Kobieta z kabiny dziesiątej” to, mimo wszystko, dobra lektura na jesienną posiadówkę pod kocykiem, także zwróćcie na nią uwagę w najbliższym czasie.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Czwarta Strona Kryminału/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.