Książki

Zaczytana Madusia: „Matki, żony, czarownice” Joanna Miszczuk – recenzja

Nadeszła w końcu zmiana czasu i nagle wieczory zrobiły się taaaakie długie i takie ciemne. Nie da się zaprzeczyć, że są to idealne warunki do kocykowania z książką, najlepiej taką, której treść rozgrzeje nas od wewnątrz swoim pięknem i emocjami. I dzisiaj właśnie przychodzę z recenzją idealnej książki na tę porę roku. Saga „Sekret dziedzictwa” Joanny Miszczuk jest niezwykle ciepłą rodzinną historią kilku pokoleń niesamowitych kobiet. Składa się ona z czterech tomów, a dziś opowiem nieco więcej o pierwszym „Matki, żony, czarownice”.

Główną bohaterką powieści jest Joanna – szczęśliwa 40-letnia mężatka, której nagle cały świat wali się na głowę i z tego szczęścia zostaje niewiele. Co prawda, z pierwszej połowy książki ciężko się domyślić, komu tak naprawdę jest poświęcona, bo kobiet i ich historii jest wiele, są krótkie, przeplatają się i łączą, sprawiając wrażenie niepotrzebnego chaosu. I to dość trudnego do przebrnięcia i zrozumienia. Nie dajcie się jednak zniechęcić, warto przez to wszystko przebrnąć, bo później jest o wiele lepiej.

Nigdy nie ukrywałam, że uwielbiam retrospekcje w książkach, a historia to mój konik, więc nic dziwnego, że druga połowa książki tak bardzo przypadła mi do gustu. Joanna bowiem zaczyna odkrywać korzenie swojego rodu, gdy dowiaduje się, że odziedziczyła pałacyk w Paryżu. Ciężko jej w to uwierzyć, ale wraz z nieruchomością na jej ręce przechodzi także mnóstwo starych dokumentów i pamiętników jej antenatek. I to one robią robotę.

Nie mogłam się oderwać od tych pamiętników i historii sprzed lat. Wszystkie losy kobiet łączy przechodzący z pokolenia na pokolenie pierścień – wielki błyszczący diament otoczony szafirami, błyszczącymi jak gwiazdy w grudniową noc. Ten pierścień, te historie i ciepłe dłonie to niesamowite dziedzictwo przodkiń Joanny. Sama historia głównej bohaterki średnio przypadła mi do gustu, za dużo tu jak dla mnie szczęśliwych zbiegów okoliczności, w prawdziwym życiu aż tak dobrze się nie dzieje, dlatego cieszyłam się, że druga połowa książki była w większości poświęcona Marii z Kolonii, żyjącej pod koniec XV wieku oraz Mariom i Lavernie z XIX wieku. Szczególnie te ostatnie historie były niesamowite, pojawił się tu nawet Norwid oraz znany z powieści „Cztery muzy” malarz Schiele.

„Matki, żony, czarownice” nie raz i nie dwa doprowadziły mnie do łez, a wiecie doskonale, że nie przytrafia mi się to ostatnio zbyt często. Już samo to świadczy dobrze o książce, że nawet w takim zatwardziałym serduszku jak moje, potrafi obudzić głęboko skrywane źródła łez wzruszenia. Marie w tej powieści żyją, są jakieś, walczą o swoje prawa, o swoją miłość i uczucia na tyle, na ile pozwalają im konwenanse czy też okoliczności, w których żyją. Nie zawsze kończy się to happy-endem, bohaterowie nie zawsze żyją długo i szczęśliwie. Ale tak w końcu wygląda prawdziwe życie.

Niezwykle mnie cieszy fakt, że ta saga składa się z czterech tomów, recenzja drugiego pojawi się na pewno niedługo, a pozostałe dwa powinny być jeszcze w tym roku. Wydane przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka oraz zrecenzowane przeze mnie. Jednak już teraz mogę Wam napisać – bierzcie i czytajcie. Tylko nie zniechęćcie się nadmiarem imion i historii w pierwszej części, w pewnym momencie wszystko kliknie i znajdzie się na swoim miejscu. A wy już nie będziecie w stanie oderwać się aż do ostatniej strony!

/*współpraca barterowa z wydawnictwem Prószyński i S-ka/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *