Zaczytana Madusia: „Lucy i morze” Elizabeth Strout – recenzja
Na ostatni w tym miesiącu kącik niedzielnych recenzji wybrałam książkę niezwykle piękną i delikatną, chociaż jej tłem są czasy początku pandemii. Dla wielu z nas był to moment pełen niepewności i strachu, braku wiedzy, co tak naprawdę się dzieje, rozbudzający w nas przeróżne demony. W czwartej książce Elizabeth Strout o Lucy Barton autorka z niesamowitą pieczołowitością oddała klimat tamtych chwil, o którym dzisiaj trochę Wam opowiem.
Początek roku 2020 zaczął się dramatycznie, gdy świat zaczęły obiegać niepokojące informacje na temat wyjątkowo groźnego wirusa, który pojawił się w Chinach, a później rozprzestrzenił się na cały świat. Nasza bohaterka Lucy, starsza zmęczona pisarka, rezygnuje z europejskiej trasy promocyjnej, by wieść spokojne i sielskie życie w Nowym Jorku. Gdy pojawiają się pierwsze zakażenia, nie przejmuje się nimi zanadto, wypierając te wydarzenia. Na szczęście jej były mąż William ma zdecydowanie bardziej realistyczne podejście do życia i namawia ją na wyjazd do Maine, gdzie osiądą w małym domku nad morzem, aby odizolować się jak najbardziej od potencjalnych źródeł zakażeń.
Społeczność nadmorskiego miasteczka traktuje ich z niechęcią, dając temu upust zachowaniem, które ma sprawić, żeby wrócili do siebie. Są postrzegani jako źródło problemów, jako ludzie, którzy opuścili Nowy Jork i powinni do niego wrócić, by tam dalej żyć. Lucy biernie poddaje się nakazom męża, daje sobą kierować jak laleczką, która nie wie co jest dla niej najlepsze. Ciężar niepewności i bezradności, strachu o córki, które zostały w objętym pandemią mieście sprawiają, że zamyka się w sobie, w takim swoistym kokonie bezradności, bo cóż może począć w takiej sytuacji.
Elizabeth Strout wyjątkowo pięknie operuje słowem, rzekłabym nawet, że robi to bardzo oszczędnie. Ten styl pisania doskonale oddaje uczucia głównej bohaterki, które są niemal zamrożone, a ona sama żyje jakby obok dziejących się dramatów. Izolacja w Maine ma duży wpływ na jej psychikę, ciężko bowiem człowiekowi żyć w permanentnym napięciu, którego przecież sami doświadczaliśmy ponad cztery lata temu. Na pewno z własnych doświadczeń możecie sobie przypomnieć dominujące w Was uczucia – strach, bezradność, niepewność, brak stabilizacji. To wszystko co przeżyliśmy, Strout odmalowuje w swojej książce.
I robi to naprawdę po mistrzowsku! „Lucy i morze” pozwala na kilka chwil zastanowić się nad samą sobą i przeanalizować swoje myśli. Czas pandemii temu sprzyjał, kiedy siedzieliśmy zamknięci w domach, gdy wiosna z całych sił eksplodowała za naszymi oknami. Lucy dopiero po jakiś czasie zacznie doceniać piękno miejsca, w którym się znalazła, weźmie się za odbudowywanie naderwanych więzi, które w zwykłym codziennym życiu są traktowane nieco pobocznie, bo najważniejsza jest gonitwa i pośpiech. „Lucy i morze” mocno mnie wyciszyła, pozwoliła popatrzeć na tamten czas z perspektywy i oswoić się z uczuciami, które towarzyszyły mi w tamtych czasach.
„Lucy i morze” to niezwykle mądra książka, próbująca zrozumieć, dokąd zmierza świat. W głównej bohaterce, Lucy, na pewno każdy odnajdzie coś znajomego, co sam przeżył, ale ciągle nie potrafił tego nazwać. Wszechobecne poczucie wyobcowania, braku przynależności i bezradności, które odczuwa Lucy, są tymi samymi uczuciami, które przeżywaliśmy cztery lata temu. Oby te czasy nigdy jednak nie wróciły.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Wielka Litera/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.