Zaczytana Madusia: „Miłosz w Kalifornii” Cynthia L. Haven – recenzja
Wiecie, że obecnie trwa rok Czesława Miłosza? 14 sierpnia będziemy obchodzili dwudziestą rocznicę jego śmierci i z tego właśnie powodu stał się patronem roku 2024. Nie będę udawała, że jestem wybitną znawczynią jego twórczości, jest właściwie wprost przeciwnie – znam kilka jego wierszy, czytałam w liceum fragmenty „Zniewolonego umysłu” i wiem, że dostał literacką Nagrodę Nobla. Nie miałam jednak pojęcia o jego pobycie w Kalifornii, dlatego z zaciekawieniem sięgnęłam po książkę opisującą ten fragment jego barwnego życiorysu.
Aż głupio mi się zrobiło, gdy amerykańska krytyczka literatury, którą jest Cynthia Haven uświadomiła mi, jak wielkie mam jeszcze braki w znajomości literatury polskiej zeszłego wieku. Wydawało mi się, że całkiem sporo wiem, ale lektura „Miłosz w Kalifornii” boleśnie uświadomiła mi moją ignorancję w wielu tematach. Mam co nadrabiać, oj mam.
Sama postać Czesława Miłosza jest dla mnie dość enigmatyczna – kojarzę raptem kilka wierszy i fragmenty „Zniewolonego umysłu” omawianego w liceum na lekcjach języka polskiego, których absolutnie nie byłam w stanie zrozumieć. I tak właśnie został wyparty z mojej pamięci, jedynie wiedza o jego literackiego Nagrodzie Nobla została. A tu się okazuje, że całkiem niezły był z niego gagatek!
Kalifornia nie była jego wybranym miejscem do życia, jak sam mówił, po prostu była mu dana. Trzeba przyznać, że przydarzyła mu się na całkiem długo, bo spędził w niej ponad trzydzieści lat. Przez większość czasu był wykładowcą literatury słowiańskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, dokładając całkiem sporą cegiełkę dla rozpowszechnienia się dzieł polskich twórców poza granicami kraju.
„Miłosz w Kalifornii” nie jest wycinkiem biografii poety, są to bardziej zapisy wspomnień osób z nim współpracujących – sama autorka publikowała książki o nim w Stanach, przybliżając jego twórczość Amerykanom. Na szczególną uwagę zasługują fragmenty opisujące współpracę Miłosza z jego tłumaczami, bowiem tworzył on w języku polskim. Ciekawym przykładem trudności powstających przy przekładzie jest ciekawa dyskusja na temat słowa „ocalenie” – które dokładnie słowo w języku angielskim oddaje to, co kryje się w polskim znaczeniu.
Książka jest także hymnem pochwalnym samej Kalifornii, tego słonecznego, acz bardzo nieprzewidywalnego stanu. Poznajemy jego historię, pierwszych mieszkańców, a także te mniej znane z filmów krajobrazy. Dowiadujemy się jak ciężko jest tam obecnie żyć, kiedy ogromne obszary są trawione przez pochłaniające wszystko pożary. Zostaje po nich tylko pył – tak boleśnie kojarzący się Miłoszowi ze zniszczeniem Warszawy po upadku powstania warszawskiego. Ten pył tkwił w nim głęboko, co wyziera z jego twórczości, od czego nie może uciec i nie może zapomnieć.
„Miłosz w Kalifornii” rozbudził we mnie ogromną potrzebę wiedzy, już wiem, że niedługo sięgnę po wydaną w tym roku monumentalną w rozmiarze biografię naszego noblisty. Jego losy zdecydowanie są warte poznania, szczególnie, że dożył pięknego wieku dziewięćdziesięciu trzech lat, a ostatnie z nich spędził w moim przysposobionym Krakowie. I wreszcie czas wybrać się na Skałkę, by złożyć mu osobiste uszanowanie. Coś czuję, że może to być początek całkiem interesującej znajomości.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Znak/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.