
Zaczytana Madusia: „Katastrofa Heweliusza” Katarzyna Janiszewska – recenzja
Moją wielką słabością są fabularyzowane reportaże, gdy prawdziwe wydarzenia uzupełniane są w miarę prawdopodobnymi wątkami. Jest to świetny sposób na przedstawienie historii, często niełatwej, w przystępnej formie. Stąd też moje wielkie zainteresowanie nową książką autorki książki „Skóra. Najbrutalniejsza zbrodnia wydarzyła się w Krakowie” Katarzyny Janiszewskiej. Tym razem pochyliła się nad jedną z najsłynniejszych polskich katastrof morskich na Morzu Bałtyckim i bohaterem uczyniła prom Heweliusz. Jakie wrażenia towarzyszyły mi podczas lektury? Zapraszam na wyjątkowo osobistą recenzję!

Od razu na wstępie się przyznam, że książkę w wielu kwestiach odbierałam bardzo osobiście i mimo iż jest napisana naprawdę fantastycznie, bardzo ją przeżywałam. Kilkanaście lat temu brałam udział w rejsie po Bałtyku, podczas którego natrafiliśmy na potężny sztorm (niby tylko ósemka w skali Beauforta) i nasz jacht był bliski zatonięcia. Nabieraliśmy wody, a pompy nie dawały rady z jej opróżnianiem, sztormowanie wymagało wiele wysiłku, a sporą część załogi złapała potężna choroba morska. Na szczęście dzięki opanowaniu starszej części załogi i faktowi, że sztorm trwał tylko kilka godzin, udało nam się przetrwać. Przypomniałam sobie wszystkie modlitwy, których kiedykolwiek się nauczyłam, wszystkich bogów, których poznałam – do dzisiaj mocniejsze falowanie na łódce budzi u mnie przerażenie. Od tamtej pory nie jestem w stanie wsiąść na cokolwiek pływającego tak, abym nie widziała z pokładu lądu. Ląd oznacza bezpieczeństwo i przeżycie, a na środku Bałtyku bywa różnie. O czym właśnie przekonała się załoga tytułowego promu Heweliusz.
Po tym przydługim, osobistym wstępie, zajmijmy się jednak samą książką. Prom Heweliusz od zawsze uważany był za pechowca, ciągle coś mu się przytrafiało i wyjątkowo często musiał być poddawany różnym naprawom. Początek lat dziewięćdziesiątych to były prawdziwie szalone czasy, narodziny kapitalizmu mocno dawały się we znaki publicznym podmiotom, które nagle musiały się liczyć z konkurencją. Zysk dominował nad całą resztą, a bezpieczeństwo odgrywało podrzędną rolę. W ten schemat wpadł właśnie nasz tytułowy prom, który stojąc w porcie nie zarabiał, więc musiał pływać, pływać i pływać. Ale ta presja to nie jedyny powód wielkiej tragedii, która rozegrała się w zimową noc z 13 na 14 czerwca 1993 roku na wyjątkowo wzburzonym Bałtyku.
Katarzyna Janiszewska oddała w swojej książce głos tym, którzy mieli osobiste doświadczenia z tą tragedią. Dzięki temu zyskaliśmy autentyczność, a także dokładniejszy ogląd na wszystkie zagadnienia związane z tragedią. Samo zatonięcie nie było końcem, wdowy po bohaterskich marynarzach przez wiele lat musiały walczyć z nieprawidłowościami systemu, próbami przykrycia odpowiedzialności, a wręcz zrzucenia jej na ofiary. Przecież zmarli nie będą się bronić, można ich wszystkim obarczyć. Na szczęście pozostali na lądzie ludzie, którzy zadbali o ich pamięć i godność. Bo oprócz tragedii, mamy tutaj również miłość, przywiązanie, przyjaźń, troskę – cały wachlarz emocji, nie tylko tylko negatywnych.
„Katastrofa Heweliusza” po ponad trzydziestu latach od tragedii ciągle przytłacza swoją bezsensownością. To opowieść o tym, jak wiele rzeczy może pójść nie tak i co się stanie, gdy wszystko to nawarstwi się akurat w jednym momencie. Znaczną rolę odegrał tu brak komunikacji, kiepski przepływ informacji, brak osób decyzyjnych, tak wiele nieporozumień w tym samym czasie – tak bardzo istotnym z punktu widzenia tych, którzy w lodowatej wodzie oczekiwali na ratunek. Mieli spore szanse, ofiar mogło być znacznie mniej, ale zawiódł człowiek. Tej nocy Bałtyk pokazał swoje okrutne oblicze, ujawnił swoją potęgę, z którą nawet najlepsi żeglarze muszą się pogodzić.
Mimo ciężkich przeżyć w trakcie lektury, bardzo się cieszę, że sięgnęłam po ten tytuł. Pozwoliło mi to po raz kolejny docenić fakt, że mnie się udało, podczas gdy tak wielu zginęło wśród fal. W trakcie sztormu, gdy znajdujesz się na statku, są takie momenty, gdy wznosisz się na falę, po czym z niej gwałtownie spadasz – oczywiście zależy to od wysokości fal i wielkości statku. Ale w momencie, gdy statek sunie w dół, zapada nieprawdopodobna wręcz cisza. Taka okrutna, martwa i człowiek wtedy zaczyna się bać. Dopóki znów nie wespniemy się na falę, nie ma żadnych dźwięków, wszystko milknie. To jedno z okrutniejszych doświadczeń, jakie przeżyłam i właśnie ta cisza towarzyszyła mi najczęściej w trakcie lektury. Chociaż tragedii Heweliusza nie można przemilczeć i dlatego też cieszę się, że powstała ta książka. Polecam się z nią zapoznać.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Chmury/dziękuję za egzemplarz do recenzji.
