Książki

Zaczytana Madusia: „Martwe imiona” Agnieszka Ewa Rybka – recenzja przedpremierowa

Pierwszy tydzień sierpnia postanowiłam rozpocząć czymś naprawdę dobrym. W najbliższą środę swoją premierę będzie miał thriller Agnieszki Ewy Rybki „Martwe imiona”, który przeczytałam jednym tchem już kilka ładnych dni temu. I przyznam się szczerze, że ta historia ciągle we mnie siedzi, co jednoznacznie świadczy o jej niezwykłości. A w przypadku thrillerów naprawdę ciężko mnie zaskoczyć, chociaż ostatnio mam wrażenie, że po prostu mam do nich szczęście i wybieram same takie wyjątkowe. Zapraszam na recenzję!

Annemarie, główna bohaterka, po czterech latach mieszkania w Londynie, postanawia wrócić do Holandii. Odkąd zginął jej mąż, nie potrafi sobie tam znaleźć miejsca, a w malowniczej miejscowości Bennebroek ciągle czeka na nią pusty dom, w którym wcześniej mieszkali. Pobyt w Anglii miał być tymczasowy, więc nikomu go nie wynajęli, nawet mimo faktu, że kilka miesięcy zamieniło się w kilka lat. Kobieta ma nadzieję, że powrót pozwoli jej na nowo poukładać swoje życie, nie zadaje sobie jednak sprawy z ciężaru psychologicznego, gdy wróci samotnie do domu, który miał być jej wspólnym małżeńskim gniazdkiem. A nawet rodzinnym, jak się później okaże, gdy poznamy historię Annemarie nieco lepiej.

Powrót na łono ojczyzny nie przebiega jednak tak, jak sobie to wymarzyła – okazuje się, że w ogrodzie brakuje czwartego drzewka, które zasadziła przed wylotem do Londynu. Wydawać by się mogło, że sprawa jest błaha i zupełnie niewarta większego uwagi, ale te cztery drzewka są dla kobiety niezwykłym symbolem i brak jednego z nich jest dla niej prawdziwą tragedią. Tak, wiem, zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale to są naprawdę ważne drzewa, które odgrywają tu tak kluczową rolę, że nie mogę Wam jej zdradzić, bo popsuję całą zabawę. Chociaż w sumie śmiesznie to zdecydowanie nie jest. Niemniej, Annemarie, mimo niesprzyjającej pory roku, jeździ po sklepach ogrodniczych w okolicy i szuka czwartej sadzonki tego konkretnego drzewka, by wróciło na miejsce. Gdy w końcu ta sztuka się udaje i przystępuje do sadzenia, szybko okazuje się, że jest to niemożliwe z powodu… niemowlęcych kości, które są zakopane w ziemi w dokładnie tym miejscu. I dodatkowo owinięte w jej własne ręczniki. Nieciekawie zaczął się ten powrót, trzeba przyznać.

Te nieszczęsne kosteczki powodują prawdziwą lawinę wydarzeń, które z miejsca przytłaczają i tak już zgnębioną losem kobietę. W gronie podejrzanych znajdą się właściwie wszyscy, szczególnie gdy okazuje się, ile osób posiadało klucze i swobodny dostęp do domu w trakcie nieobecności Annemarie w kraju. Ona sama też niemalże popada w paranoję, gdy na jaw wychodzą kolejne sekrety, które miały na zawsze pozostać w ukryciu. W pewnym momencie sama już nie wie, komu może ufać i czy w ogóle sama jest pewna swoich czynów. Muszę przyznać, że historia jest poprowadzona w naprawdę doskonały sposób, a ilość zwrotów akcji potrafi zaskoczyć nawet najlepszego speca od thrillerów i kryminałów. Jest grubo!

„Martwe imiona” to, moim skromnym zdaniem, świetnie skonstruowana opowieść. Dostajemy w niej nie tylko trudną do rozwiązania zagadkę, ale także fantastycznie rozbudowaną warstwę psychologiczną, którą cenię sobie wyjątkowo wysoko. Książka momentami aż przygniata swoją duszną i mroczną atmosferą, a jednocześnie jest tak przerażająco bolesna i traumatyczna, szczególnie dla kobiet. Myślę, że w wielu przypadkach pojawią się łzy w trakcie lektury, chociaż mnie to akurat ominęło. Absolutnie nie zmienia to faktu, że jest to książka, którą warto się zainteresować i poświęcić jej swój czas – na pewno nie będziecie żałować tej przygody, aczkolwiek lekko nie będzie. Ale warto! Zdecydowanie!

/*współpraca barterowa z wydawnictwem Filia Mroczna Strona/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *