Zaczytana Madusia: „Kołyski Rzeszy” Jennifer Coburn – recenzja
Najbardziej lubię książki, w których fikcja miesza się z faktami. Nie zawsze są to udane mariaże, ale w większości podobają mi się te historie. „Kołyski Rzeszy” to właśnie jedna z tych historii, którą przeczytałam jednym tchem. Jennifer Coburn w swojej pierwszej książce zawiesiła wysoko poprzeczkę oczekiwań sama przed sobą – to zdecydowanie jeden z ciekawszych debiutów, jaki miałam przyjemność przeczytać. A co mnie w nim urzekło? Czytajcie koniecznie dalej.
Zacznijmy od tego, czym w ogóle był program Lebensborn (co pięknie tłumaczy się z niemieckiego jako „źródło życia”) – miał on na celu stworzenie odpowiednich warunków „w sieci swoich ośrodków do „odnowienia krwi niemieckiej” i „hodowli nordyckiej rasy nadludzi” poprzez odpowiednią selekcję kobiet i mężczyzn przeznaczonych do rozmnażania w ramach demograficzno-politycznych założeń nazistowskiej polityki rasowej.” (cytat za Wikipedia)
I właśnie jeden z tych ośrodków jest głównym miejscem akcji „Kołysek Rzeczy”, gdzie w pewnym momencie spotykają się razem trzy główne bohaterki książki – Gundi (wzorcowa Niemka z wyglądu, aczkolwiek pałająca niechęcią do obecnego klimatu politycznego), Hilde (prawdziwa fanatyczka nowego ustroju, będąca kochanką jednego z nazistowskich urzędników) i Irma (pielęgniarka, która po prostu chce przeżyć ten koszmar dziejowy, usiłując nie rzucać się w oczy).
Macierzyństwo w Trzeciej Rzeszy było największą chlubą kobiety i jej najważniejszym zadaniem – ma rodzić nowych obywateli. I to jak najwięcej i nie do końca ważne jakim kosztem – w domach należących do programu Lebensborn nie tylko opiekowano się ciężarnymi dziewczętami, których mężowie/partnerzy byli w wojsku albo po prostu ich nie było (ciąże pozamałżeńskie nie były piętnowane, jeśli chodziło o prawdziwie aryjską krew), ale również stwarzano warunki do rozmnażania, czyli w skrócie było to miejsce legalnych schadzek usankcjonowanych przez prawo. Wojskowi i notable Rzeszy mieli prawo przyjeżdżać na „przyjęcia”, które służyły wyłącznie prokreacji, a dziewczęta były wystawiane jak towar na targu. Zwykle ci najwyżsi rangą zaklepywali sobie te najpiękniejsze. Czasem odnosiły one też korzyści materialne, gdy mężczyźni dawali im biżuterię czy futra – które akurat w tym ośrodku lubiły tajemniczo znikać.
Trzy główne bohaterki to mocno zarysowane charaktery, które w usiłują się odnaleźć i radzić sobie w nowych okolicznościach. Oprócz macierzyństwa, Autorka skupia się także na prześladowaniach mniejszości w Trzeciej Rzeczy, które wywarły na mnie najmocniejsze wrażenie. Plastyczne opisy pogromu, nastroje ludności, poczucie beznadziei, poczucie niepewności – to wszystko oddane jest w doskonały sposób, poruszający każde serce. To właśnie te fragmenty wzruszały mnie do łez. Już dla nich samych warto sięgnąć po tę książkę – ale tak naprawdę całość powieści jest niezwykle zgrabna – nie ma tu zbędnych scen, wszystko wiąże się ze sobą i sprawia, że do ostatniej strony śledzimy losy bohaterów z zapartym tchem.
„Kołyski Rzeszy” nie są prostą historią, ale pokazują, że nawet w obliczu największego zła, które zdaje się nas przytłaczać, warto pozostać człowiekiem i nie dać się stłamsić. Każdy gest ma znaczenie, nawet jeśli nie odmieni całego świata, to przynajmniej na kilka chwil rozjaśni tą ciemność, która na nas spadła. I ta historia też kończy się takim symbolicznym zapaleniem światła, które daje nadzieję. Zdecydowanie warto po nie sięgnąć.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Mova/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.