Podróże

Niedziela w Raju. :)

       Wakacje to taki niezwykły czas, gdy nie do końca da się postępować zgodnie z planem. I chociaż teraz powinna pojawić się notka opowiadająca o Sienie, to zamiast niej, przychodzę z opowieścią o spontanicznym wyjeździe do naszych południowych sąsiadów- tych, po drugiej stronie Tatr. Marudziłam ostatnio Tomaszowi, że chciałabym pochodzić wreszcie po górach, bo poza zeszłorocznym wypadem na Babią, jakoś tak nigdy po drodze nam w tamte rejony nie było. Kiedy więc Tomasz w czwartek zaproponował, że może na Słowację pojedziemy, bo czytał ostatnio o fantastycznym szlakach w Słowackim Raju, to postanowiłam kuć żelazo póki gorące i cały wypad zorganizować już w najbliższy weekend. Początkowo planowaliśmy pojechać tam tylko w sobotę, żeby w niedzielę spokojnie odpoczywać, ale pięć prognoz pogody dobitnie nam pokazało, że jednak niedziela jest zdecydowanie lepszym dniem na taką eskapadę. Nie kłóciliśmy się z nimi, tylko zarezerwowaliśmy pokoik w miasteczku położonym kilkanaście kilometrów od naszego punktu docelowego, żeby móc spokojnie się przespać i obejrzeć mecz o trzecie miejsce na Mundialu, a w niedzielny poranek ruszyć na spotkanie przygody. 🙂

      Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy w miasteczku Cingov (ponieważ akurat tam był parking ;p) i wyruszyliśmy żółtym szlakiem na jeden z nielicznych punktów widokowych, którym jest Tomasovsky Vyhlad. Droga do niego nie była jakaś przerażająca, ot zwykły spacerek w lesie, czasem tylko nieco pod górę. I chociaż przed wyjazdem widzieliśmy zdjęcia miejsca, do którego zmierzaliśmy, to zrobiło na nas ogromne wrażenie. Zwłaszcza ta wysokość i brak jakichkolwiek barierek zabezpieczających. Chwilami strach było stać przy krawędzi, bo miało się wrażenie, że coś ciągnie nas w dół. Niemniej, widoki absolutnie fantastyczne. I te Tatry Słowackie vel Wysokie majaczące w oddali. Czyste piękno. 🙂

       Nasyceni widokami ruszyliśmy w dalszą część trasy, bowiem mimo dość wczesnego wyjścia, czas nas gonił, bo chcieliśmy wrócić do Krakowa na finał Mistrzostw Świata. 😉 Idąc w dół zielonym szlakiem weszliśmy na teren parku narodowego i dalej, niebieski szlakiem zaczęliśmy przemierzać Przełom Hornadu. Droga wiodła głównie przez las, nie należała do najtrudniejszych, chociaż czasem trzeba było się wysilić. Takie przeszkody to jednak jeszcze nie było nic wielkiego. 🙂

         Przełom Hornadu był miejscem, na które szczególnie mocno naciskałam, bowiem od zawsze mam słabość do wszelakich potoczków, strumyczków czy jezior. Poza tym, przyjemnie tupta się wśród leśnych ścieżek, gdy towarzyszy nam szum wody. A że przez kilka wcześniejszych dni były dość spore opady deszczu, to chwilami Hornad był dość rwący i głośny. I chyba przez to robił jeszcze większe wrażenie. 🙂

       Poza oczywistym pięknem samego przełomu, to jednak największą atrakcją wiodącej przezeń ścieżki są zamontowane na stromych ścianach platformy, łańcuchy czy schodki. Trzeba przyznać, że mieliśmy ogromne szczęście, bo podczas wędrowania tym szlakiem praktycznie nie spotkaliśmy innych ludzi, dzięki czemu mogliśmy w spokoju go pokonać czy przystanąć na zrobienie zdjęcia, nie wstrzymując przy tym ruchu. 😉 Nie ma zresztą nic gorszego od tłoku na szlakach, co niestety jest tak bardzo często spotykane w Polsce. Wracając przejeżdżaliśmy przez Łysą Polanę i praktycznie nie dało się tam na poboczu nawet szpilki upchnąć, tak gęsto stały zaparkowane samochody. Tutaj jednak można było cieszyć się pięknem i odgłosami natury, a nie szumem robionym przez ludzi.

       Największym utrudnieniem dla mnie były jednak ścieżki wiodące przez las, na których dominowały poplątane korzenie drzew, będące tam w charakterze pewnego rodzaju stopni. Przy dużej wilgotności powietrza panującej w niedzielę i dość wysokiej temperaturze, sporo wody się skraplało, przez co te korzenie stawały się bardzo śliskie. A mnie naprawdę niewiele potrzeba, żeby się gdzieś wywrócić czy spaść, więc oczywiście była to tylko kwestia czasu. Przeczucie mnie nie myliło, bowiem w pewnym momencie się poślizgnęłam i klapnęłam tyłkiem dość mocno o ziemię. Trochę pobolało i w ramach pamiątki z wyjazdu został mi wielki fioletowy siniak na prawym biodrze. Na szczęście, na tyle wysoko, że w krótkich spodenkach go nie widać, więc nie będę musiała się tłumaczyć za każdym razem, że to nic takiego. 😉

moje ulubione korzenie.
o, tutaj właśnie było bum. ;p
        
       Z niebieskiego szlaku skręciliśmy w zielony i tutaj rozpoczął się najgorszy etap wędrówki, gdy wspinaliśmy się wzdłuż Klastorskiej Rokliny na Klastorisko. Niby szło się krótko, bo jakieś czterdzieści minut, ale niemalże praktycznie cały czas pod górę. A że była to już czwarta godzina naszego spaceru, to zmęczenie zaczynało dawać się nam we znaki, bowiem właściwie wędrowaliśmy bez większych przerw. Takową postanowiliśmy zrobić dopiero na górze, więc motywacja była jeszcze większa. Na tym szlaku spotykaliśmy już więcej osób, ale wszyscy schodzili i patrzyli na nas bardzo zaskoczeni, gdy ocieraliśmy z czoła pot, bo oni byli świeżutcy jak chlebek w poniedziałkowy poranek. 😉

       Wspinaczka jednak bardzo się opłaciła. I chociaż największą atrakcją na górze są ruiny klasztoru z XIV wieku, to właściwie nie zwróciliśmy na niego uwagi, bowiem nasz wzrok przykuwało zupełnie co innego. Walnęliśmy się na trawce, ściągnęliśmy buty, wyciągnęliśmy kanapki i podziwialiśmy bez słów czyste piękno natury, które malowało się przed naszymi oczami.

na pierwszym planie widoczne są jednak ruiny, ale dopiero wstawiając to zdjęcie je zauważyłam. 😉
i porównanie- po lewej Tatry, a po prawej Spisz. 🙂
      
        Dla tych kilkunastu minut z tym widokiem było warto przeżyć wszelkie wspinaczki. Dawno nic mnie tak bardzo nie zachwyciło. I trzeba przyznać, że trafiliśmy rewelacyjnie z pogodą, bo jak jechaliśmy dzień wcześniej specjalnie przez Łomnicę, żeby móc z bliska zobaczyć góry, to było tak bardzo zachmurzone, że szczytów widać nie było. A tutaj takie cuda. Jednak natura sama w sobie jest najpiękniejsza. 🙂
       Nasyceni, zarówno widokiem jak i kanapkami, ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem, kierując się w stronę powrotną. Gdybyśmy poszli w drugą stronę, dotarlibyśmy do wodospadów, jednakże na to już czasu nam brakowało, a i trzeba było coś zostawić na następny raz. 😉
       Droga powrotna chwilami się nam już dłużyła, zwłaszcza pod sam koniec, gdy ścieżka wiodła wzdłuż potoku przez las, ale była szeroka i zadbana i generalnie było widać, że służy tutaj w charakterze bardzo spacerowym, bowiem panował na niej spory ruch. Najciekawszym momentem było, jak dotarliśmy pod Tomasovsky Vyhlad, gdzie na początku podziwialiśmy ze skalnej półki widok, a teraz mogliśmy zobaczyć jak bardzo wysoko byliśmy. Z tej strony też robiło wrażenie. 🙂

na tych skalnych półkach widocznych na górze byliśmy na samym początku. 🙂
     
       Podsumowując, cały spacer zajął nam dokładnie sześć godzin, w trakcie których zrobiliśmy chyba nawet kilkanaście ładnych kilometrów (bo żadne z nas tego nie sprawdziło). Patrząc po ilości spotykanych turystów, wybraliśmy trasy bardziej wymagające, co w sumie nie było naszym zamiarem, ale jakoś tak po prostu wyszło. Nie zwiedziliśmy wszystkiego, bo w jeden dzień się nie da, Słowacki Raj jest jednak dość rozległy, jednak nawet w charakterze jednodniowej wycieczki jest to bardzo dobra propozycja. Gdyby tylko zakopianka była dwupasmówką, wtedy można by uznać ją za idealną. 😉

       A tak na mapie prezentuje się nasza trasa, zaznaczona kolorem czarnym. 🙂 Jak widać, pętelka całkiem ładna nam wyszła, ale można było zrobić zarówno dłuższą jak i krótszą. Generalnie, jeśli chcecie znaleźć się w Raju, to zdecydowanie polecam wybrać się na Słowację, od Krakowa jest to niecałe dwieście kilometrów w jedną stronę. A warto bardzo. 🙂

~~Madusia.

80 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *