Zaczytana Madusia: „Zaginione z Willowbrook” Ellen Marie Wiseman – recenzja przedpremierowa
Pierwszy wakacyjny weekend zaczęłam wczoraj recenzją lekkiej i przyjemnej książki, więc dla równowagi dzisiaj przychodzę do Was ze znacznie cięższą pozycją, ale niech Was to nie zniechęci. „Zaginione z Willowbrook” to mocne połączenie „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” z rasowym kryminałem, które sprawia, że czytelnikowi podczas lektury towarzyszą dreszcze, a włosy chwilami stają dęba. Szczególnie, gdy odkryje, że to miejsce istniało naprawdę! Zapraszam do lektury recenzji – premiera 28.06.2023.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak często słyszę komentarze, że pochłaniam książki, że czytam za szybko i zdecydowanie ZA dużo (a przecież doskonale wiemy, że nie ma takiego pojęcia jak „czytanie za dużo”), ale dzieje się tak dlatego, że bardzo często trafiam na lektury, które tam mnie wciągają, że po prostu muszę je przeczytać od początku do końca za jednym razem (ewentualnie dwoma, jak muszę iść spać czy do pracy – tego nie przeskoczę). I tak właśnie było w przypadku „Zaginionych z Willowbrook” – zaczęłam czytać wczoraj późnym wieczorem i skończyłam raptem kilka godzin temu.
Jak pisałam na wstępie – jest to dla mnie połączenie „Lotu nad Kukułczym Gniazdem” z dobrym kryminałem, chociaż przy czytaniu Lotu nie odczuwałam tylu emocji, co z trakcie lektury Zaginionych. Bohaterką książki jest Sage, szesnastolatka, która nagle dowiaduje się od swojego ojczyma, że jej siostra bliźniaczka – Rosemary (rodzice mieli chyba słabość do roślinnych imion), którą od sześciu lat uważała za zmarłą, zaginęła nagle w Szkole Publicznej Willowbrook. Sage, niewiele myśląc, następnego dnia jedzie samotnie autobusem do ośrodka, z nadzieją, że uda się jej dowiedzieć czegokolwiek o siostrze – nie tylko o jej zaginięciu, ale też o całej reszcie, tak skrzętnie ukrywanej przed nią przez zmarłą matkę. Nie spodziewa się jednak, że cały personel weźmie ją za Rosemary (w końcu są jednojajowymi bliźniaczkami), przez co zostanie wtłoczona w tryby tego miejsca, które miało być szkołą, a okazało się placówką jak z horroru.
Większość fragmentów dotyczących pobytu Sage w tym miejscu rodem z najgorszych koszmarów (chociaż rzekłabym nawet, że jeszcze bardziej, nawet w koszmarach nie spotyka się zbyt wiele takich ośrodków) oddziaływała na mnie niezwykle mocno. Niemal z każdej strony czułam wyzierającą z nich bezsilność, gdy Sage tłumaczyła, że wzięła się tu przez pomyłkę, ale nikt jej nie wierzył. Wyjątkowo realistycznie zostały przedstawione realia tego miejsca, całe to okropieństwo, które ludziom zgotowali inni ludzie. Na końcu książki znajdziecie wyjaśnienie co jest tu fikcją, a co prawdą – jest jej tu zaskakująco dużo i wcale nie jest to dobre doświadczenie.
Oprócz samych przeżyć Sage, mamy tu także do czynienia z zagadką kryminalną, bo przecież Rosemary zaginęła i coś musiało się z nią stać. Intryga przedstawiona w książce jest całkiem niezła, aczkolwiek domyśliłam się rozwiązania sporo przed jej zakończeniem. Zaskoczyły mnie jednak inne, powiązane z nią wątki i przyznam szczerze, że to było dobre.
„Zaginione z Willowbrok” nie są łatwą i przyjemną lekturą, ale dadzą Wam dużo do myślenia. Czy sytuacje, które zdarzały się kilkadziesiąt lat temu (wszak lata siedemdziesiąte zeszłego wielu to wcale nie tak odległy czas) nie powtarzają się i teraz. Zwłaszcza gdy problem psychiatrii dziecięcej staje się coraz bardziej palący i trudny do rozwiązania. Mam nadzieję, że nie, że te wszystkie przeżycia to już wyłącznie fikcja literacka.
/*współpraca barterowa z wydawnictwem Kobiecym/ dziękuję za egzemplarz do recenzji.